Dom jest dla człowieka wyjątkowym miejscem, w którym w ścianach, nieco przetartych podłogach i pachnących firankach znajdujemy ślady naszych wspomnień i emocji. O swoim domu, który znalazł się na okupywanych terenach, ale i o tym czym dom jest dla nas wszystkich opowiada ukraiński pisarz, Serhij Żadan.
Dom, w którym się urodziłem, w pewnym momencie znalazł się pod okupacją. Teraz nie można się do niego dostać, nie można do niego wejść, nie da się dotknąć jego ścian. To dziwne uczucie. Złość zmieszana z ostrą nostalgią. Przecież pamiętam każdy kąt, każdą nierówność na ścianie, każdą gałąź jabłoni za oknem. Czy byłem na to gotowy? Pewnie, że byłem, pewnie.
Urodziłem się na Ługańszczyźnie niedaleko od rosyjskiej granicy. Przez całe życie Rosja była gdzieś obok, za wzgórzem. Jej obecność była odczuwalna, ale miała niewielki wpływ – mieszkaliśmy w ukraińskiej wsi i wioski wokół też były etnicznie ukraińskie, Rosję tutaj nawet w czasach radzieckich postrzegano jako coś sąsiedniego, coś za granicą. Mówiło się u nas ukraińskim surżykiem – na dwa słowa ukraińskie przypadało jedno rosyjskie. Jednak na rosyjski nikt nie przechodził – chyba że trafiwszy do miasta, bo język rosyjski był językiem oficjalnych publikacji, językiem wiadomości i propagandy, czyli nie swoim, niedomowym językiem.
Nasz dom zbudowano na początku lat siedemdziesiątych. Najpierw zżywał się z nim mój brat, później w 1974 roku urodziłem się ja. Wychowywaliśmy się tutaj, wracaliśmy tu ze szkoły, wyjechaliśmy stąd, by uczyć się dalej i żyć dorosłym życiem. Ja pojechałem do Charkowa w roku 1991, czyli trzydzieści jeden lat temu.
Zawsze lubiłem wracać do rodziców, lubiłem nasz dom, lubiłem obejście. Choć z czasem coraz bardziej się od niego dystansowałem, uważając za swój dom Charków – ukraińską metropolię czterdzieści kilometrów od tej samej Rosji. Jakoś nigdy nic nie odpychało mnie od granicy, przy całej swojej umowności i efemeryczności była wystarczającym warunkiem spokoju i bezpieczeństwa. Nigdy nie czułem, by wschodnia Ukraina była „nie taką” Ukrainą, niewystarczającą Ukrainą, Ukrainą nie w pełni. Dla mnie osobiście zawsze oczywisty był ukraiński kontekst naszego Wschodu, jego ukraińska przynależność. Mimo wszystko – mimo polityki doprawionej prorosyjską retoryką, mimo gospodarki otwarcie zorientowanej na sąsiednią Rosję, mimo nastrojów części rodaków, którzy uparcie nie chcieli pogodzić się z oczywistością: Rosja – to nie tu, Rosja – to tam, za wzgórzem. Nawet mimo wojny.
Wojna nie zaczęła się w lutym tego roku. Oczywiście, że nie. Zaczęła się osiem lat temu. W 2014 roku spróbowała wlać się przez rosyjską granicę i zatopić sobą ukraiński Wschód. Miejscami się to udało, a miejscami nie. U nas działań wojennych praktycznie nie było. Walki toczyły się bardziej na południe – w okolicach Ługańska, sto kilometrów od domu, gdzie się z bratem urodziliśmy. Wokół nas wciąż trwała ukraińska rzeczywistość – ukraińska władza, niebiesko-żółte flagi, ukraińskie polityczne, ekonomiczne i społeczne realia. Jednocześnie coś się beznadziejnie zmieniło. Pojawił się cień wojny. Była bardzo blisko. I nawet jeśli nie było słychać wybuchów, i tak czuło się – jest nie tak daleko, może sięgnąć tutaj – do tych cichych ukraińskich wiosek rozrzuconych wzdłuż rosyjskiej granicy.
Razem z przyjaciółmi od 2014 roku zaangażowaliśmy się w wolontariat. Przyjeżdżaliśmy z Charkowa na Ługańszczyznę pomagać cywilom, pomagać wojskowym. Lubiłem przyjeżdżać do swoich, do tych, z którymi dorastałem, coś przywozić, o czymś się dowiadywać, wpadać do domu, do rodziców. Odczuwałem pewną ulgę, że ich nie nakryła fala wojny, że można być stosunkowo spokojnym o nich – o tych, którzy tu mieszkają, o tych, którzy zostali. Spokojnym, nie zważając nawet na to, że Rosja wciąż pozostawała za wzgórzami, a wojna rozlewała się jakieś sto kilometrów stąd, nie zważając na to, że pokój i cisza w okolicznych osiedlach były iluzoryczne, nie zważając na to, że wojna w każdej chwili mogła pojawić się tutaj – między budynkami, w których dorastaliśmy.
4 stycznia 2019 roku umarł mój tata. Kupiłem mamie dom pod Charkowem. Ona od razu zgodziła się na przeprowadzkę – bez taty nie miała, ogólnie rzecz biorąc, kogo się tam trzymać. Budynek oddaliśmy sąsiadom, z którymi się przyjaźniliśmy.
W dalszym ciągu przyjeżdżałem tam od czasu do czasu. Pomagałem w szkole, w której się uczyłem, po prostu starałem się zajechać choćby na parę godzin, kiedy wracaliśmy spod okupowanego Ługańska. Miałem wrażenie, że dom puściliśmy jak wielki latawiec, że teraz latał tam, gdzie chciał, że nie było żadnego powodu, by się go chwytać i do niego wracać. A jednak była przyczyna. Po prostu nasze domy tak łatwo nas nie wypuszczają. Wciąż mieliśmy przyjazne relacje z sąsiadami, pozwalali nam wejść do naszego byłego domu i tam po prostu posiedzieć. Było tam niezbyt przyjemnie: w przeszłości zostawało zbyt wiele dobrego, przyszłość była zbyt niepewna. Ale stał, wciąż można było do niego wrócić, można było otworzyć jego drzwi, można było odczuć jego obecność. Przekonywałem sam siebie, że to nie aż takie ważne. Ale naprawdę to było ważne. Ważne było mieć wybór, mieć wolność.
W tym roku 24 lutego zaczęła się pełnowymiarowa wojna Rosji przeciwko Ukrainie. Miejsce, gdzie się urodziłem i gdzie mieszkali moi rodzice, gdzie został grób mojego taty, znalazło się pod okupacją.
Prawie nie mamy wiadomości z tych terenów. Nie ma wieści od przyjaciół, od znajomych. Nie ma informacji od sąsiadów, z którymi wcześniej często się zdzwanialiśmy – bez powodu, tak ze starego przyzwyczajenia. Piszę ten tekst w stu dwudziestym dniu wojny. Minie trochę czasu, zanim zostanie opublikowany. Zanim go przeczytacie, minie jeszcze więcej czasu. Trudno powiedzieć, co w tym czasie, właśnie w tym czasie, kiedy czytacie ten tekst, będzie z domem, o którym piszę. W zasadzie najbardziej to powinno martwić mnie, moją mamę. Moich sąsiadów. Co będzie dalej z budynkami, w których dorastaliśmy? Czy ustoją, doczekają się nas? Czy przetrwają? Czy, jednak, nie będziemy mieli dokąd wracać? Nie mam wątpliwości co do tego, że odzyskamy wszystkie na razie okupowane tereny. Ale czy odzyskamy siebie z przeszłości?
Jak mamy radzić sobie w przyszłości, kiedy pozbawia się nas przeszłości, kiedy wybija się ją spod nas jak stołek spod nóg wisielca? I na ile nasza przeszłość może przywiązać nas do siebie, na ile może utrzymać nas przy sobie, jak umarłych marynarzy trzymają przywiązane do ich nóg kotwice? Czy powinniśmy być zależni od ścian, których od dawna nie grzeją nasze oddechy i które od dawna naszego tchu nie potrzebują? To pytania do pewnego stopnia retoryczne i pozbawione adresata, lecz jeśli przyjrzeć się uważnie i wsłuchać się w siebie samych – ważne i wiele wyjaśniające w naszym stosunku do siebie i całego świata.
Nie chodzi mi o ratunkowe łapanie się przeszłości, o uzależnienie od niej, o ciągłą jej obecność w teraźniejszym życiu. Niezbyt mnie niepokoją widma z tej przeszłości, nie zostawiłem tam szczególnie przerażających kościotrupów. Jedyne, co mnie naprawdę martwi i wyczerpuje, to potrzeba sprawiedliwości. Nikt nie ma prawa zabierać nam naszych domów, naszej przeszłości, naszej pamięci, naszej przestrzeni. Nikt nie ma prawa zajmować naszych mieszkań. Nikomu nie wolno wyganiać nas z miejsc, z którymi się zżywaliśmy, które nas kształtowały, które bez nas, tracą siebie, tak samo jak my bez nich też siebie tracimy.
Dom to nie terytorium czy nieruchomość. To nieważkość powietrza i ciężar słowa, to ważność spojrzenia i decydująca rola krajobrazu. Jesteśmy związani z naszymi domami – związani goryczą zniewag i słodyczą radości, związani zdobytym doświadczeniem i straconymi możliwościami, nasze domy są bibliotekami, które nas ukształtowały. I nawet jeśli teraz, w tej chwili, pozbawieni jesteśmy możliwości ponownego przeczytania książek z tej biblioteki, to wcale nie znaczy, że rezygnujemy ze zdobytej wiedzy. Dom to właśnie niemożność rezygnacji z najważniejszego, z tego, co zapiera dech w piersi i daje siłę twojemu głosowi.
Tłumaczenie z ukraińskiego: Michał Petryk