06.09.2022
human stories

Kocham was wszystkich. Wyjeżdzam

Historia Ahmada Al-Sadeqa

Ahmad jest Syryjczykiem, którego plany na studia i życie w Syrii zaprzepaściła trwająca od lat wojna. Konflikt, niebezpieczeństwo i brak pieniędzy zmusiły go do opuszczenia rodziny i ucieczki do Europy. Przeczytaj jego historię.

Mam na imię Ahmad. Wielu ludzi wie, że to imię jest popularne na Bliskim Wschodzie. Ale kogo to obchodzi? Jakie to ma znaczenie? Tak samo zareagowałem, kiedy dziadek powiedział mi któregoś razu: „Wnuczku, w życiu wszystko można zyskać lub stracić – oprócz imienia. Od ciebie zależy, czy będzie dobre, czy złe”.

W tamtym czasie nie przywiązywałem wagi do jego słów. Dzisiaj, kiedy nie mam już dziadka, zrozumiałem, co miał na myśli.

W 2013 roku, kiedy wojna toczyła się już od dwóch lat, zapisałem się na studia. W tym okresie straciłem także najlepszych przyjaciół. Niektórzy zmarli, inni zniknęli; większość uciekła z kraju. Moja sytuacja finansowa była kiepska, musiałem więc zostać w Syrii i z trudem sobie radziłem. Legalny wyjazd z kraju był już niemożliwy, bo niedostępne były usługi konsularne. Ucieczka była możliwa tylko wtedy, gdy się zapłaciło przemytnikowi. Ja nie miałem pieniędzy.

Wszystko zmieniło się w 2014 roku. Rewolucja przerodziła się w potworną, okrutną wojnę. Kryzys w moim kraju wywołał niewyobrażalny wzrost cen mieszkań i żywności. Miliony ludzi straciły domy i pracę, wysiedleni przenosili się z miasta do miasta, szukając choćby odrobiny bezpieczeństwa. Spadały bomby, a my patrzyliśmy i liczyliśmy zmarłych. Tysiące, w tym kobiety i dzieci, aresztowano bez powodu. Wiele miast odcięto od świata, najpierw na kilka miesięcy, pozbawiając prądu i wody.

W tamtym roku widzieliśmy rzeczy, o których wcześniej jedynie czytaliśmy w książkach historycznych o drugiej wojnie światowej. Wraz z wojną domową w Syrii wojsko pojawiło się na ulicach. Stawiano checkpointy z uzbrojonymi żołnierzami. Bezbronni protestanci ginęli pod gąsienicami czołgów, strzelano do ludzi. Kilka miesięcy później wojna przeszła w domowy i międzynarodowy konflikt. Mój kraj najechali żołnierze z całego świata. Widziałem ciała na ulicach, wszędzie była krew.

Chodziłem na uczelnię i starałem się nie wychylać. Można było wpaść w kłopoty, kiedy spotkało się wzrokiem z żołnierzami, już to groziło spędzeniem nocy w więzieniu. Zaliczyłem pierwszy rok studiów na inżynierii rolniczej (nie pamiętam już niczego z tamtych zajęć), choć, zamiast koncentrować się na nauce, myślałem o liczbie ofiar i o tym, który budynek zostanie zbombardowany jako kolejny. Z każdym mijającym dniem coraz trudniej było mi dotrzeć na uniwersytet. Liczba punktów kontrolnych rosła, a rządzili nimi okrutni żołnierze pozbawieni zasad. Któregoś dnia, gdy sprawdzali mi dokumenty, rozmowa potoczyła się tak:

Żołnierze: A więc jesteś sunnitą.

Ja: Tak, proszę pana. Czy jest jakiś problem?

Żołnierz: Wysiadaj z autobusu.

Zadawali mi wiele pytań, na przykład: „Z którego miasta pochodzisz?”. Pamiętam tylko oślepiającą siłę otrzymanego policzka po tym, jak odpowiedziałem: „Z Syrii, proszę pana”. Uważałem, że to jasna i uczciwa odpowiedź. Jestem z Syrii, z kraju, który kiedyś był jednością, w którym nigdy nie pytano o religię czy pochodzenie etniczne. Syria to rolnicy, nauczyciele, lekarze, zwykli ludzie. Potem żołnierz kazał mi wrócić do autobusu i odjechać. Zrozumiałem, do czego dążył. Chciał odesłać mnie ze strachem w sercu i to mu się udało.

Salkin, Syria, 2012.
Fot. Agata Grzybowska

Któregoś ranka, kilka miesięcy później, wybierałem się po śniadaniu na uczelnię. Tego dnia miałem przeczucie, że wydarzy się coś złego. Gdy szedłem na dworzec autobusowy, zdałem sobie sprawę, że zostawiłem w domu portfel. Bez niego nie mógłbym wsiąść do autobusu. Zamiast wracać, postanowiłem pójść na uniwersytet piechotą. Po drodze ganiłem się, że zapomniałem portfela, bo pieszo droga zajmowała czterdzieści minut. Nie uwierzycie, co się stało! Uczelniany autobus zaatakowano. Zginęło ponad czterdziestu studentów, było wielu rannych. Koszmar. Karetki, policja, krzyki i płonące ciała. To byli studenci. Powiedzcie, jakie grzechy popełniliśmy, że kazano nam mierzyć się z czymś takim w tak młodym wieku? Powinniśmy żyć jak inni młodzi ludzie, relaksować się i imprezować, jak o tym marzyliśmy w liceum. Czym zgrzeszyliśmy, że ograbiono nas z młodości? Czym zgrzeszyliśmy, że kazano nam dźwigać takie brzemię?

Przestraszony i zapłakany zacząłem pisać SMS-y do znajomych, próbując wyjaśnić, co się właśnie stało. Kilka godzin później dzwoniłem do ludzi, którym, jak wiedziałem, udało się wcześniej bezpiecznie dotrzeć do Europy. Pytałem: „Cześć, nie mam teraz pieniędzy, czy możecie mi pomóc?”. Oraz: „Ile kosztuje podróż do miejsca, w którym jesteście?”.

Później, kiedy trochę zaoszczędziłem, uznałem, że pora uciekać tak jak inni. To nie była prosta decyzja. Przeciwnie. Jak można opuścić miejsce, w którym się dorastało i w którym zna się tylu ludzi? Jak rozstać się ze wspomnieniami i ruszyć do kraju, którego języka nawet nie znasz?

Niestety życie w Syrii nie było już bezpieczne.

Po wielu rozmowach telefonicznych udało mi się zaplanować podróż. Zauważcie, że choć uciekałem z ojczyzny, wciąż nazywałem to „podróżą”. Próbowałem wmówić sobie, że wszystko będzie dobrze. Wierzyłem, że pewnego dnia wrócę, całkiem niedługo. Wrócę zobaczyć się z dziadkami, do mojego miasta, domu, w którym dorastałem.

Złożyłem podanie o paszport, jedyne, czym mogłem udowodnić swoją narodowość. Paszport to ostatnie, co otrzymałem od swego kraju.

Kiedy nadeszła pora spakować bagaż i niezbędne rzeczy, postanowiłem zabrać ze sobą jedyne, czego nigdy nie zgubię i nie dam sobie odebrać: moje IMIĘ.

„Kocham was wszystkich. Wyjeżdżam”. O północy pożegnałem się z rodziną. Pamiętam, że powiedziałem im tylko, że za tydzień będę już w Europie. Dopiero wtedy dowiedziałem się, że ma mi towarzyszyć mój jedenastoletni brat. Choć sam miałem tylko dziewiętnaście lat i nie rozumiałem odpowiedzialności oraz ryzyka, jakie wiązało się z opieką nad młodszym bratem, zgodziłem się go zabrać. Obiecałem, że będę dawał znać z podróży.

Pierwszy jej etap, do tureckiej granicy, zajął szesnaście godzin. Zapłaciliśmy przemytnikom dużo pieniędzy, by zawieźli nas z Damaszku do granicy z Turcją.

Brat i ja dotarliśmy do Idlib, miasta na północy Syrii, w którym dorastałem. Dawniej nazywaliśmy je „zielonym miastem”, bo słynęło z drzewek oliwnych. Jest także znane z rolnictwa oraz hodowli krów i lubiane za prostotę ludzi, którzy razem cierpią i świętują.

Idlib to ostatnie miejsce, gdzie postrzegano mnie jako obywatela Syrii. Od momentu przekroczenia tureckiej granicy świat nadał mi status „uchodźcy”.

Gdy na początku 2016 roku przechodziliśmy z Syrii do Turcji, było potwornie zimno – straszna pogoda, wiatr. Musiałem spotkać się z przemytnikiem, żeby wynegocjować opłatę i to, jak przejdziemy. Miałem tyle pytań… Czy mogę mu ufać? Czy jest odpowiednią osobą? Ale nie miałem już nic do stracenia. Spotkałem się z przemytnikiem. Powiedział, że tej samej nocy podejmiemy pierwszą próbę. Nie był specjalnie optymistyczny: „Niczego nie obiecuję. Może wam się uda, może będziecie musieli próbować raz jeszcze i znowu”. Wciąż myślałem o tym, że Europa to bezpieczniejsze miejsce. Że jestem bystry, a w Europie szanuje się człowieka. Że zacznę tam normalne życie i będę żył w pokoju.

Nie udało nam się za pierwszym razem. Następnego dnia wróciłem, żeby zapytać przemytnika, jak mógł nam to zrobić. Byliśmy wyczerpani, ale on poprowadził nas pod górę, żeby spróbować ponownie. Tym razem zapłaciliśmy dodatkowo. W drodze wspólnicy przemytnika rozstawili światła, żeby poprowadzić nas właściwą trasą. Po przejściu pieszo trzydziestu pięciu kilometrów dotarliśmy do Turcji!

Byliśmy wyczerpani. Musieliśmy odpocząć, zapytaliśmy więc o hotel, który nie zawiadomiłby policji. Gdyby nas złapano, zostalibyśmy odesłani do Syrii. W końcu znaleźliśmy meczet, gdzie mogliśmy spać. Nie wydawał mi się bezpieczny, bo byli tam gangsterzy i przemytnicy, ale wiedziałem, że nikt nie aresztuje nas w świętym miejscu. Spędziliśmy tam ponad tydzień, bez prysznica i czystych ubrań. Przez cały ten czas dzwoniłem do przemytnika i pytałem, kiedy będziemy mogli podjąć próbę przepłynięcia przez morze do Grecji. Mówił, że pogoda jest zła, morze wzburzone. Powiedział nawet, że morze „połknie” mnie i mojego brata. Słuchałem tego sfrustrowany, ale czekaliśmy.

W końcu któregoś wieczoru, blisko północy, pojechaliśmy taksówką na plażę, o której powiedział mi tamten przemytnik. Gdy tam dotarliśmy, zobaczyliśmy setki ludzi wsiadających na łodzie. Zadzwoniłem do przemytnika, który kazał mi wracać do Izmiru. Nie było mowy, byśmy posłuchali! Było tam wiele łodzi, dziewięć odpływało o tej samej porze. Powiedziałem bratu, że to nasza jedyna szansa, wsiąść do jednej z nich. Było ciemno, a plaża roiła się od ludzi. Przemytnicy po kolei mówili każdemu, do której łodzi ma wsiąść. Słuchaliśmy uważnie, żeby zapamiętać nazwę, bo wiedzieliśmy, że przemytnik o nią zapyta, zanim pozwoli nam wejść na pokład. W końcu nam się to udało, poczuliśmy ulgę i szczęście. Ale to uczucie nie trwało długo, bo sto metrów od brzegu silnik łodzi zgasł. Na szczęście załoga zdobyła nowy silnik i przepłynęliśmy przez Morze Egejskie. Tamtej nocy odpłynęło dziewięć łodzi, ale tylko trzy dotarły do Grecji. Sześć się przewróciło, a ich pasażerowie utonęli.

Nie bałem się płynąć przez morze, choć nie potrafiłem pływać. Najtrudniejsze było zajmowanie się bratem. Wciąż słyszę, jak krzyczy do mnie: „Ahmad, topimy się!”. Z powodu wysokich fal łódź podskakiwała gwałtownie i opadała, byliśmy przemoczeni. Jak miałem, tak się bojąc, uspokoić dziecko? Wiedzieliśmy, że w morzu utonęły już tysiące ludzi.

*

Najtrudniejsze podczas dwuletniego życia w obozach było to, jak mnie postrzegano – nie istniałem już jako Ahmad, byłem tylko numerem w jakimś biurze.

W Atenach działał squat o nazwie Jasmine School, kolektyw mieszkaniowy, który stał się domem dla czterystu osób żyjących samodzielnie przy wsparciu wolontariuszy. Założyliśmy tam niewielką klasę, by uczyć dzieci oraz dorosłych angielskiego i arabskiego. Znałem angielski całkiem nieźle, pomagałem więc Kim, amerykańskiej nauczycielce, jako asystent, tłumaczyłem i przygotowywałem zajęcia. W końcu zostałem nauczycielem arabskiego. Dzieciaki i dorośli bardzo lubili lekcje, po części dlatego, że Kim przynosiła lody albo słodycze (nawet dorośli noszą w sobie dziecko). W tamtym czasie mój angielski się poprawił, dużo się uczyłem. Po miesiącu Kim zachęciła mnie, bym poszukał płatnej pracy w jakiejś organizacji pozarządowej. Moim zdaniem nie mówiłem jeszcze po angielsku wystarczająco dobrze i nie miałem odpowiedniego wykształcenia, by pracować zarobkowo. Kim powiedziała, że Lekarze Bez Granic szukają dziesięciu pracowników i zaproponowała, że pomoże mi napisać krótkie CV. Był to pierwszy krok do nowego życia.

Po tygodniu złożyłem podanie o pracę. Kilka dni później zaproszono mnie na rozmowę. Wciąż czułem się niewykwalifikowany, ale poszedłem, trochę poczytałem o pracy promotora zdrowia i czekałem, aż wywołają moje nazwisko. Rozmawiałem z menadżerką z Belgii przez jakąś godzinę, a potem powiedziała, że dostałem tę pracę! Gdy poprosiła o mój dowód lub paszport, serce zabiło mi z radości. Z szerokim uśmiechem podałem jej syryjski paszport i khartia – dokument, który otrzymałem w dniu rejestracji w Grecji. Niestety okazało się, że te dokumenty nie wystarczą, by mogli podpisać ze mną umowę i że będę potrzebował jeszcze konta bankowego. Przez chwilę tak się cieszyłem, ale nagle tak wielka szansa zaczęła mi się wymykać. Dlaczego ludzie nie widzieli, że istnieję? Nieważne, dokąd pojechałem i co zrobiłem, zawsze pytali o dokumenty. Już wcześniej obiecałem sobie, że się nie poddam i aż do śmierci nie dam w sobie zabić duszy, więc powtórzyłem sobie, że to nie koniec. Musiała mi wystarczyć świadomość, że się udało, że przeszedłem rekrutację i zostałem wybrany. Ale wiem, że ta menadżerka widziała smutek na mojej twarzy. Wyszedłem, nic więcej nie mówiąc.

Ku mojemu zdziwieniu następnego dnia ta kobieta zadzwoniła do mnie i poprosiła, bym wrócił. Powiedziała, że to nie dokumenty czynią mnie człowiekiem. Dostrzegła moją wartość i dodała, że udowodniłem, iż zasługuję na tę pracę. Więc jednak istniałem! Musiała zmienić umowę, żebym pracował jako wolontariusz i mniej zarabiał, ale wszystko było oficjalne. Podpisałem kontrakt na trzy miesiące.

Nagle wróciły do mnie słowa dziadka: istniałem jako Ahmad i tak mam na imię. Jestem za nie odpowiedzialny. Chcę ciężko pracować, aby było dobrym imieniem, ale ciężka praca nie wystarczy, jeśli nie masz celu, przeznaczenia, marzeń. Nie znając kierunku, nigdzie nie dotrzesz, nie możesz nawet prosić innych o pomoc.

W moim sercu wrzało. Przełykałem łzy. Jeśli przeanalizujecie koleje swojego życia, zapewne znajdziecie podobny moment. Wszyscy doświadczamy chwil cierpienia. Zanim zaczęła się wojna, często zastanawiałem się, co pozwala ludziom przetrwać w najczarniejszych chwilach. Jak to robili? Jak udawało im się podążać za marzeniami, choć wokół nie było nadziei? Jak mogą powtarzać „Alhamdulillah”, chwała Bogu, kiedy są złamani i pozbawieni podstawowych ludzkich praw i swobód? Słyszałem to nawet w trakcie swojej podróży, w Turcji i Grecji, czekając na przeprawę przez morze.

Wierzę, że cierpienie ma sens, że pozwala ono, aby kryjący się w nas bohaterowie mogli wydostać się na powierzchnię. Bo każdy ma w sobie bohatera. Nie takiego z Hollywood, w wymyślnym kostiumie, z supermocami, ale wyjątkowego bohatera gdzieś w środku, który pomoże ci przetrwać trudny czas. On sprawia, że jesteś wyjątkowym człowiekiem, daje ci siłę do przezwyciężania przeciwności. Nie znaczy to, że nie zdarzają się dni, gdy wieczorem zasypiasz, płacząc. Żyjemy w okrutnym i krwawym świecie, musimy radzić sobie z rozczarowaniami i przeszkodami. Mimo wszystko wstajemy i próbujemy ponownie. Mam nadzieję, że pewnego dnia będziesz również potrafił poczuć wdzięczność za to cierpienie. Że będziesz w stanie je przyjąć.

— Ahmad Al-Sadeq

Syria, 2012.
Fot. Agata Grzybowska

Udostępnij

DZIELĄC SIĘ WIEDZĄ Z INNYMI, DOKŁADASZ SWOJĄ CEGIEŁKĘ DO BUDOWY LEPSZEGO ŚWIATA