Przysłuchując się wiadomościom ze świata, szczególnie tym dotyczącym zmiany klimatu, trudno  nie spotkać się z opinią, że wszystkiemu winne jest przeludnienie. Pomysł, że wielu problemom można by zaradzić, gdyby na świecie było mniej ludzi, nie jest nowy. W debacie publicznej istnieje od co najmniej 200 lat i pojawia się zwykle jako pozornie łatwe i skuteczne rozwiązanie złożonych problemów, takich jak bieda, wojna czy głód. Tak kiedyś, jak i dziś, usprawiedliwia uprzedzenia rasowe i klasowe oraz służy interesom tych, dla których rozwiązanie danej kwestii łączyłoby się ze znaczącymi zmianami dotychczasowego stylu życia.

 

Do roku 1800 ludzka populacja była niewielka i przyrastała powoli. Na początku naszej ery na świecie było ok. 240 milionów ludzi, a w roku 1700 – ok. 600 milionów[1]. Pierwszy miliard przekroczony został zaledwie sto lat później, a obawa o to, że ludzi jest za dużo, stała się częścią debaty publicznej. Przyczynił się do tego m.in. brytyjski ekonomista Thomas Malthus. W eseju poświęconym kwestii populacji (An Essay on the Principle of Population) z 1798 r. wysunął tezę, że liczba ludności wzrasta nieustannie, zaś zasoby żywności i ziemia, która ją produkuje, są ograniczone. Malthus twierdził, że głód i epidemie są koniecznością i gwarantują równowagę między potrzebami ludzi a dostępnymi zasobami. Choć jego teza okazała się błędna, zdominowała późniejszy sposób myślenia. Dla klas rządzących stanowiła zwolnienie z obowiązku walki z głodem jako zjawiskiem naturalnym i nieuchronnym, a także uwolniła większość Europejczyków od poczucia winy wobec ofiar europejskiego kolonializmu.

 

Od czasów Malthusa nasza liczebność wzrosła siedmiokrotnie[2]. Szczyt tego wzrostu nastąpił w latach 1962 i 1963. Konieczność regulacji ludzkiej populacji stała się częścią agendy światowej polityki[3]. Narrację mówiącą o tym, że przeludnienie jest plagą, która zagraża wydajności ziemi, wspierała m.in. wydana w 1968 r. i szeroko komentowana  książka „The population bomb”. Jej autorzy, profesor Paul R. Ehrlich i Anna Ehrlich, argumentowali, że przeludnienie skutkować będzie światową plagą głodu w latach 70. i 80. Podobnie jak Malthus, pomylili się. Głód – owszem –  dotknął w tym czasie wiele społeczeństw, ale nie tych najzamożniejszych. Wiązał się nie z brakiem żywności, a brakiem dostępu do niej, który wynikał nie z przeludnienia, tylko z decyzji politycznych[4]. Erlichowie, co sami przyznali po latach, nie docenili dwóch aspektów: wpływu nowych technologii na podaż żywności oraz potencjału, jaki na obniżenie wskaźnika urodzeń miało zapewnienie kobietom edukacji, możliwości pracy oraz dostępu do antykoncepcji i aborcji[5].

 

Współczesna debata wokół kwestii przeludnienia dotyczy przede wszystkim zmiany klimatu. Jak zauważa jeden z orędowników depopulacji, David Attenborough, „wszystkie nasze problemy środowiskowe stają się łatwiejsze do rozwiązania przy mniejszej liczbie ludzi, a przy większej ich rozwiązanie okazuje się coraz trudniejsze czy wręcz niemożliwe”[6].

 

Tymczasem tempo wzrostu światowej populacji spada. Najnowsze badania prognozują, że liczba ludności osiągnie szczyt w 2064 r. na poziomie 9,73 miliarda, a następnie spadnie do 8,79 miliarda w 2100 r.[7]

 

Nie chodzi o ludzi, a o zasoby

 

Jedną z obaw kryjących się w twierdzeniu o zbyt dużej liczbie ludzi na świecie jest przekonanie, że zasoby, niezbędne do przeżycia zwierząt ludzkich i pozaludzkich, ulegną wyczerpaniu. Działalność człowieka już dziś doprowadziła do zmiany klimatu, której brutalności – w postaci braku pożywienia, wody czy miejsca do życia – doświadczają miliony bytów na świecie. Rezultatem działania człowieka jest też szóste wymieranie gatunków i, jak pokazują badania, ta dramatyczna rzeczywistość będzie się tylko pogarszać[8]. Wiedząc, jakim kosztem dla planety jest każda nowa osoba oraz ile cierpienia ją czeka w ponurej – według przewidywań – przyszłości, wielu ludzi świadomie rezygnuje z posiadania dzieci[9].

 

Coraz częściej pojawiają się jednak głosy, że za zmianę klimatu nie powinniśmy obwiniać przeludnienia[10]. Nie wszyscy ludzie przyczynilili się i przyczyniają do takiego stanu rzeczy w równym stopniu i brak zaakcentowania tego rozróżnienia jest niesprawiedliwy. Jak zauważa dr Anu Ramaswami, nie istnieje bezpośredni związek między liczbą ludności a emisją gazów cieplarnianych. Mniejsza liczba ludzi może oznaczać mniejsze emisje, ale te nie są równomiernie rozłożone na całym świecie, bo korzystamy z zasobów w bardzo nierówny sposób, tak na poziomie poszczególnych krajów, jak i wewnątrz nich[11]. Taka korelacja istnieje natomiast między zmianą klimatu a konsumpcją[12]. Jak pokazuje raport Oxfam, najbogatszy 1% ludności świata produkuje więcej dwutlenku węgla niż najbiedniejsze 50%[13]. Oznacza to, że nawyki konsumenckie tej niewielkiej grupy mają znacznie większy wpływ na stan środowiska niż ogólna liczba ludności. Oczywiście emisje dwutlenku węgla są tylko jednym z rodzajów antropopresji, czyli ogółu działań wywieranych przez człowieka na środowisko naturalne, niemniej nadmierna konsumpcja wynikająca z gospodarki opartej na ciągłym wzroście jest istotnym, a często pomijanym, kawałkiem tej układanki. Gdyby było inaczej, punktem wyjścia do rozmów o przeludnieniu byłyby na przykład napędzające konsumpcję wyprzedaże z okazji Black Friday[14], a ich scenerią – opływające w dobra materialne wątpliwej użyteczności centra handlowe. Tymczasem ta opowieść zwykle zaczyna się od spotkania „innego” gdzieś w Indiach, Chinach czy Nigerii i snują ją ci, którym nikt nie sugeruje, że nie powinni mieć dzieci.

 

Klasizm, rasizm i przymusowa sterylizacja kobiet w imię troski o planetę

 

Thomasa Malthusa, ojca trójki dzieci, do rozważań na temat demografii sprowokował widok londyńskiej biedoty miejskiej u progu rewolucji przemysłowej. Co istotne, myśląc o sposobach zaspokojenia potrzeb ludzi, nigdy nie miał na myśli wszystkich ludzi. Jego myśli krążyły głównie wokół pytania, jak wyżywić masy proletariuszy i rzesze ich dzieci, nie  narażając jednocześnie na szwank zaopatrzenia w żywność ogółu społeczeństwa[15]. Przeciwstawiał się wszelkiej pomocy materialnej na rzecz biednych, twierdząc że poskutkowałaby ona większym przyrostem naturalnym, który doprowadziłby do klęski głodu. Podobnie myślał i pisał w tamtym czasie inny brytyjski duchowny – Joseph Townsend, który źródeł biedy i głodu upatrywał nie w wojnach, złych rządach czy głodowych płacach, a w wysokiej dzietności ubogich.

 

Winston Churchill za głód bengalski w 1943 r. obwiniał rozmnażających się jak „hodowlane króliki” Indusów, a nie fakt, że przez wiele miesięcy odrzucał pilne prośby o eksport żywności do Indii, by chronić własne zapasy w Wielkiej Brytanii[16]. W 2013 r. David Attenborough twierdził, wbrew dostępnej wiedzy, że za głód w Etiopii w latach 80. odpowiadała nie polityka celowego zagłodzenia ludzi, a przeludnienie[17]. Paul R. Ehrlich w rozdziale otwierającym „The population bomb” zilustrował problem przeludnienia sceną z zatłoczonego Delhi, kiedy wraz z żoną i córką próbował przedostać się taksówką do hotelu. Widzianych zza okna ludzi nazwał „motłochem”, a scenę opisał jako „piekielną”, pełną „ludzi jedzących, piorących, śpiących, wsadzających ręce przez szyby taksówki, żebrzących i wypróżniających się publicznie”[18]. Wyznał, że tamtej nocy zrozumiał przeludnienie „emocjonalnie”, choć z dowodów wynika, że po prostu spotkał się ze skrajnym ubóstwem. Jak sam przyznał, jego apele o ochronę środowiska były napędzane strachem i odrazą do mieszkańców nieformalnych osiedli[19].

 

Głoszone przez niego tezy wzmocniły panikę populacyjną lat 70. i 80., której rezultatem były m.in. przymusowe, czasem nielegalne i często niebezpieczne sterylizacje, m.in. w Meksyku, Boliwii, Peru, Indonezji i Bangladeszu. Indie, kierowane wówczas przez premierkę Indirę Gandhi i jej syna Sanjaya, przyjęły politykę, która w wielu stanach wymagała sterylizacji mężczyzn i kobiet w celu uzyskania wody, elektryczności, kart żywnościowych, opieki medycznej i podwyżek płac[20]. Jeszcze w 2011 r. Wielka Brytania w ramach pomocy zagranicznej i w imię walki ze zmianą klimatu finansowała niebezpieczne zabiegi sterylizacji kobiet w Indiach[21] (przy jednoczesnym wspieraniu rozwoju elektrowni na paliwa kopalne na tym obszarze). Jak zauważa dr Kalpana Wilson, narażanie kobiet na niebezpieczne, często kończące się śmiercią, zabiegi w imię kontroli populacji, pokazuje przemoc takich praktyk. Zamiast zapewnienia  dostępu do bezpiecznej antykoncepcji, która umożliwia kontrolę urodzeń, taka polityka odczłowiecza kobiety i określa jako „nadmiernie rozrodcze”[22].

 

Argument „jest nas za dużo” jest niebezpieczny, bo od razu pojawia się pytanie, która część ludzkości powinna zostać zredukowana. To nie jest nowe pytanie. Ma za sobą ponurą przeszłość, z eugeniką i Holokaustem na czele, kiedy do kategorii ludzi zbędnych zaliczano osoby rdzenne, niepiśmienne, z niepełnosprawnościami, niearysjkie, chorujące na epilepsję czy uzależnione od alkoholu. Obecnie populacja najdynamiczniej rośnie w Afryce i Azji. W dużej mierze wynika to z tzw. „pędu populacji” (population momentum), czyli sytuacji, w której wiele kobiet w wieku rozrodczym posiada dzieci; nawet gdyby większość z nich zdecydowała się mieć ich mniej, populacja nadal by się powiększała. Wobec tego, jak zauważa dr Arvind Ravikumar, kiedy ludzie mówią o zmniejszeniu populacji, odnoszą się  w szczególności do populacji ludzi czarnych i brązowych[23]. Gdyby chodziło o wszystkich ludzi, państwa z globalnej Północy nie alarmowałyby o spadającym wskaźniku urodzeń i nie wprowadzały programów promocji dzietności. Trudno oprzeć się wrażeniu, że współczesny maltuzjanizm przybrał formę rasizmu.

 

Jako taki, funkcjonuje w debatach poświęconych kwestii migracji. Wyraża się w sformułowaniach o „zalewającej nas fali” migrantów, którzy będą „rozmanażać się na potęgę”, by „przejąć społeczeństwo”. Tymczasem badania pokazują, że migranci przyjmują model reprodukcji typowy dla  kraju docelowego[24].

 

Zamachy w imię walki z przeludnieniem

 

W 2019 r. w El Paso w Teksasie biały rasista zastrzelił 22 osoby, w większości mające latynoskie korzenie. Krótko przed zamachem sprawca opublikował w internecie manifest, w którym napisał: „Jeżeli pozbędziemy się wystarczająco dużo ludzi, nasze życie może się stać bardziej zrównoważone”[25]. Kilka miesięcy wcześniej w Christchurch w Nowej Zelandii inny biały terrorysta zorganizował zamachy na dwa meczety. Zabił 51 muzułmanów. W swoim manifeście pisał m.in. o potrzebie ratowania środowiska, a odpowiedzialnością za zmianę klimatu obarczał przeludnienie, któremu winne miałyby być  osoby spoza Europy[26].

 

W argumencie „ludzi jest zbyt wiele” rzadko chodzi o wszystkich,  zawsze są „pewni ludzie”, których nie powinno być. Takie podejście, motywowane często rasizmem, klasizmem i seksizmem, przenosi odpowiedzialność za złą sytuację  na ludzi najbardziej nią dotkniętych. I co istotne odsuwa dyskurs od prawdziwego problemu: od tego, kto ma władzę i jak zorganizowana jest gospodarka.

 

POLECANE:

 

PRZYPISY:

 

Autorka: Magda Bodzan – antropolożka, trenerka edukacji globalnej. Doktorantka w Szkole Doktorskiej Nauk Humanistycznych UW, gdzie realizuje projekt dotyczący dawnego rosyjskiego obozu uchodźczego na Filipinach.