
Wspieraj projekty takie jak ten. Kliknij w przycisk obok i przekaż darowiznę. Razem możemy więcej!
Wspieraj projekty takie jak ten. Kliknij w przycisk obok i przekaż darowiznę. Razem możemy więcej!
Hasła takie jak „Uratujmy Ziemię” czy „Nie ma planety B” dają nam poczucie, że w obliczu katastrofy klimatycznej wszyscy jesteśmy równi. To nie jest prawda. Nawet w tym samym regionie nie wszyscy doświadczają skutków związanych ze zmianą klimatu w ten sam sposób. Grupy o niskich dochodach, zmarginalizowane, dyskryminowane i pozbawione praw obywatelskich są szczególnie dotknięte kryzysem klimatycznym, który pogłębia już istniejące nierówności w obrębie i pomiędzy pokoleniami, społecznościami i krajami na całym świecie.
Według raportu “Nie nasza wina, nie nasz problem. Katastrofa klimatyczna w oczach Polek i Polaków podczas pandemii”[1], w którym autorzy powołują się na najnowsze badania dotyczące postaw Polaków wobec zmiany klimatu, za ważniejsze problemy w naszym kraju uchodzą niewydolna służba zdrowia, rosnące ceny i susza, niż zmiana klimatu. Ta ostatnia wydaje się zjawiskiem bardziej odległym, zachodzącym „gdzieś na świecie”, kojarzonym z topniejącymi lodowcami, wybuchami wulkanów i pożarami lasów, aniżeli poważnymi w skutkach zmianami w lokalnym środowisku. Efektem takiego myślenia jest przekonanie, że natura jakoś sobie poradzi, a jak będzie trzeba, to „przeprowadzimy się do innego miejsca na Ziemi”[2]. Tymczasem, według Centrum Monitorowania Przesiedleń Wewnętrznych (Internal Displacement Monitoring Center), w samym 2021 roku pogoda i katastrofy naturalne – głównie burze i powodzie – zmusiły 23,7 mln osób do przesiedleń wewnętrznych[3]. Większość migrantów/ek klimatycznych[4] pozostaje w granicach własnego państwa bądź regionu, a nie swobodnie wybiera „inne miejsce na Ziemi”. W przypadku nagłych wypadków osoby takie udają się do najbliższej bezpiecznej przestrzeni, a na migrację dalej decydują się w ostateczności, kiedy niekorzystna sytuacja klimatyczna się przedłuża i uniemożliwia powrót. Ponieważ często nie posiadają dokumentów uprawniających do wyjazdów lub siła ich paszportów (czyli możliwość bezwizowego wjazdu do miejsca docelowego)[5] jest bardzo słaba, rejony, do których trafiają, także mogą zmagać się z następstwami zmiany klimatu. Od lat liczba osób przesiedlonych ze względu na katastrofy naturalne przewyższa liczbę tych, którzy zmuszeni są do ucieczki ze swoich domów w związku z konfliktami zbrojnymi[6].
Jednym z fałszywych założeń o zmianie klimatu jest mówienie i myślenie o niej w czasie przyszłym, co znajduje odzwierciedlenie w odroczonych w czasie planach ograniczeń emisji do 2030 czy 2050 roku, apokaliptycznych wizjach na 2100 r., czy nawet motywacjach wielu zaangażowanych w ruch klimatycznych osób, które robią to „dla przyszłych pokoleń”, „swoich dzieci i wnuków”. A przecież globalna temperatura powierzchni Ziemi, która wzrosła o około 1,1°C w porównaniu do średniej z okresu 1850-1900[7] już sprawia, że w wielu miejscach na świecie najgorsze scenariusze realizują się od dekad. Obecnie, każdy dzień przynosi nowe, dramatyczne historie związane z klimatem z każdego zakątka świata. Wystarczy chociażby wrócić pamięcią do lata 2022 roku i informacji o bezprecedensowej powodzi w Pakistanie, która objęła zasięgiem jedną trzecią powierzchni tego kraju oraz o rekordowych temperaturach, które skutkowały pożarami lasów w Hiszpanii, Australii i USA, wysychaniem rzek i jezior w Chinach i we Włoszech oraz suszami, które w Polsce doprowadziły wiele gospodarstw rolnych do ruiny, a w Somalii do skrajnego niedożywienia lub głodu blisko 6,7 mln osób[8].
I choć globalne ocieplenie jest zagrożeniem uniwersalnym, kryzys klimatyczny nieproporcjonalnie dotyka ludzi o niskich dochodach, zmarginalizowanych, dyskryminowanych i pozbawionych praw obywatelskich na całym świecie, nie mających dostępu do prawidłowej opieki zdrowotnej, zabezpieczeń społecznych oraz możliwości i wyborów w zakresie przystosowania się do skutków zmiany klimatu.
W powszechnym rozumieniu katastrofy związane ze zmianą klimatu wydają się być poza ludzką kontrolą – przychodzą nagle, dotykają niczego niespodziewające się społeczności, uderzają bez ostrzeżenia. To, co sprawia, że naturalne zagrożenia środowiskowe stają się katastrofami, to jednak konteksty społeczne, polityczne i ekonomiczne[9]. Osoby żyjące w ubóstwie często znajdują się w niepewnych warunkach pracy i nie mają dostępu do odpowiednich mieszkań i sieci bezpieczeństwa socjalnego, co osłabia ich zdolność do przygotowania się, dostosowania i radzenia sobie ze zmianą klimatu. Rolnicy i rolniczki, którzy żyją z uprawy ziemi, w obliczu powodzi i suszy tracą swoje źródła utrzymania i bez odpowiedniego wsparcia są nieproporcjonalnie narażeni na brak bezpieczeństwa żywnościowego, choroby, przesiedlenia i śmierć. Obszary zalewowe lub osuwiska często zamieszkiwane są przez osoby zmarginalizowane – ekonomicznie, etnicznie czy ze względu na swoją tożsamość, które nie mają środków ani na przystosowanie swoich domów do trudnych warunków pogodowych, ani ich odbudowę w sytuacji kryzysowej.
Prawdopodobieństwo i wielkość strat i zakłóceń oraz skutki działań klimatycznych są silnie uzależnione od kontekstu danego kraju, w tym zarządzania, finansów, jakimi kraj dysponuje i toczonych konfliktów lub ich braku. Kluczowym czynnikiem jest też położenie geograficzne. Wyspiarskie kraje na Pacyfiku należą do najbardziej narażonych na skutki zmiany klimatu na całym świecie. Choć ich udział w globalnych emisjach jest znikomy (podobnie jak większości krajów, które skutki zmian odczuwają najdotkliwiej), ze względu na położenie, najbardziej odczuwają ekstremalne zjawiska pogodowe, takie jak podnoszenie się poziomu mórz, zakwaszenie oceanów i upały.
Co ważne, kryzys klimatyczny pogłębia już istniejące nierówności, marginalizację i wykluczenie, a także zwiększa podatność na nie. Osoby, które borykają się z wieloma krzyżującymi się formami nierówności są bardziej narażone na skutki zmiany klimatu. Takie procesy obejmują między innymi dyskryminację ze względu na płeć, wiek, dochód, wykształcenie, przynależność etniczną, status społeczny, znajomość języka, status migracyjny, kulturę, religię, seksualność lub zdrowie. Oznacza to, że w sytuacji wymuszonej migracji ze względu na klimat, łatwiej dochodzi do nadużyć praw człowieka wśród dzieci, dziewczynek i kobiet, osób LGBT+, osób z niepełnosprawnością, mniejszości etnicznych i religijnych, migrantów i osób ubogich.
Naukowcy i naukowczynie są w zgodzie co do tego, że zmiana klimatu jest wynikiem działalności człowieka[10]. Jednocześnie, należy pamiętać, że znaczna część ludzkości nie jest stroną gospodarki kopalnej, a wkład gazów cieplarnianych jednej szóstej populacji ludzkiej jest bliski zeru[11]. „Rdzenni mieszkańcy”[12], kobiety, osoby niewolne były wyłączane z kategorii „człowiek”, traktowani jako część natury i eksploatowani tak samo jak gleby i rzeki. Do dziś istnieją grupy, wobec których stosuje się podwójne standardy w zakresie praw człowieka. Mówienie o ludzkości jako o całości odpowiedzialnej za dzisiejszy porządek rzeczy nie uwzględnia nierówności społecznych postkolonialnego świata, w którym przyczyny i skutki zmiany klimatu nie są równomiernie rozłożone.
Dotychczasowym sposobem rozwiązywania problemów związanych ze skutkami zmiany klimatu była m.in. pomoc humanitarna w postaci środków dystrybuowanych od rządów państw globalnej Północy do globalnego Południa. Ale obecnie kryzys klimatyczny nie jest tylko jednym z czynników ryzyka. Jest główną siłą napędową kryzysów oraz czynnikiem zakłócającym globalny system. System, który stoi w obliczu coraz częstszych ekstremów i niekończących się sytuacji kryzysowych przy jednoczesnych ograniczeniach finansowania. To wszystko oznacza, że dobrowolne wpłaty w postaci środków pomocowych są niewystarczające. Czas na reparacje klimatyczne, czyli przekazanie przez głównych emisariuszy gazów cieplarnianych środków za zniszczenia i szkody tym społeczeństwom, które od dekad płacą za zmianę klimatu największą cenę – swoje życie.
Bo tak, jak w obliczu katastrofy klimatycznej nie jesteśmy równi, tak i nie jesteśmy w równym stopniu za nią odpowiedzialni.
[1] Raport opracowany przez Fundację im. Heinricha Bölla w Warszawie we współpracy z Fundacją Pole Dialogu, dostępny online pod adresem: https://pl.boell.org/sites/default/files/2021-03/nie%20nasza%20wina.pdf.
[2] Wypowiedź jednego z respondentów badania, s. 41.
[3]„Children and youth in internal displacement” , www.internal-displacement.org/sites/default/files/publications/documents/IDMC_GRID_2022_LR.pdf, s. 11
[4] Według Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji (International Organization for Migration, IOM) termin „migracja środowiskowa” określa sytuację, w której „osoby lub grupy osób, które z powodu niebudzących wątpliwości przyczyn związanych z nagłą lub postępującą stopniowo zmianą środowiska przyrodniczego, która niekorzystnie wpływa na ich życie lub warunki do życia, są zmuszone do opuszczenia swoich miejsc zamieszkania lub wybierają taką opcję, czasowo lub na stałe, i którzy przemieszczają się wewnątrz lub poza granice swojego kraju”.Część osób i grup (w tym Extinction Rebellion) używa sformułowania „uchodźcy klimatyczni”. Na poziomie międzynarodowym nie ma zgody co do terminologii. Osoby opowiadające się za „migrantam klimatycznymi” wskazują, że ludzie przesiedleni przez zjawiska klimatyczne nie spełniają prawnej definicji “uchodźców” zapisanej w Konwencji Genewskiej z 1951 r. i warunku bycia „prześladowanymi”. Ponieważ często migrują w obrębie własnego kraju, są osobami wewnętrznie przemieszczonymi (IDPs), a nie uchodźcami. Inni jednak nalegają, by używanie słowa “uchodźcy” podkreślało pilność ich sytuacji. Nadaje jej również charakter żądania sprawiedliwości.
[5] https://www.passportindex.org/byRank.phpCo
[6] Tamże.
[7] https://www.ipcc.ch/sr15/chapter/chapter-1/
[8] www.pah.org.pl/susza-w-somalii
[9] Ian P. Davies, Ryan D. Haugo, James C. Robertson, Phillip S. Levin, The unequal vulnerability of communities of color to wildfire https://journals.plos.org/plosone/article?id=10.1371/journal.pone.0205825
[10] Stan badań w tym zakresie podsumowany jest m.in. w publikacji „Klimatyczne ABC” https://klimatyczneabc.uw.edu.pl.
[11] Malm, Andreas and Hornborg, Alf (2014), The Geology of Mankind? A Critique of the Anthropocene Narrative, Anthropocene Review 201X, Vol XX(X), s. 1-9.
[12] Zobacz artykuł PAH na ten temat.
Autorka: Magda Bodzan – antropolożka, trenerka edukacji globalnej. Doktorantka w Szkole Doktorskiej Nauk Humanistycznych UW, gdzie realizuje projekt dotyczący dawnego rosyjskiego obozu uchodźczego na Filipinach.
Wspieraj projekty takie jak ten. Kliknij w przycisk obok i przekaż darowiznę. Razem możemy więcej!
„Rasizm działa w dwie strony”. Jak często słyszałeś/aś takie stwierdzenie? Wiele osób myli rasizm z uprzedzeniem rasowym, czyli niechęcią wobec osób lub grupy opartą na kolorze skóry. Myślą wtedy o rasizmie w sposób zawężony, postrzegając go jako skutek złych intencji lub charakteru. Posługując się taką argumentacją twierdzą, że rasizm objawia się również dyskryminacją białych (czasem nazywaną też „rasizmem odwróconym”). „Biali ludzie też doświadczają dyskryminacji, więc nie są uprzywilejowani”, „ja też należę do mniejszości i jestem dyskryminowana”, „porozmawiajmy też o innych rodzajach opresji”. Przytaczają slogan „All Lives Matter” (pl. „Wszystkie życia się liczą”).
Rasizm wziął się z kolonializmu
Mówiąc o rasizmie wobec białych, osoby z tej grupy często opowiadają, że poczuły się dyskryminowane ze względu na swoją „rasę” lub że dotknął ich rasizm. Przywołują wtedy m.in. swoje doświadczenia z wakacji w Kenii czy Indiach, takie jak natrętne spojrzenia innych ludzi, obrażanie lub doświadczenie agresji fizycznej ze strony osób czarnych, albo uproszczone informacje o sytuacji w RPA. Takie argumenty skupiają się wyłącznie na rasizmie na poziomie interpersonalnym, a nie na poziomie strukturalnym. Mowa tu o dystrybucji władzy i nierównościach w dostępie do dóbr (np. do edukacji, do kapitału, do prawa legalnego pobytu) we współczesnym świecie i pomijaniu uwarunkowań historyczno-kulturowych. Pomija się to, że rasizm jest formą kolonialnego podtrzymywania władzy przez osoby białe. To system strukturalnych korzyści, wynikających z zależności postkolonialnych, który, podobnie jak w czasach kolonialnych, faworyzuje osoby białe w różnych sferach życia społecznego, politycznego i gospodarczego (np. częściej dopuszczając ich do stanowisk kierowniczych i do instytucji władzy). Innymi słowy, gdy osoba biała mówi, że doświadcza rasizmu, ma do czynienia z jednostkowymi uprzedzeniami rasowymi, a nie strukturalnym rasizmem.
Rasizm to relacje władzy
Rasizm to uprzedzenie połączone z władzą i przywilejem społecznym. Badania psychologii społecznej na temat ukrytych uprzedzeń dowodzą, że wszyscy ludzie – zarówno biali, jak i nie-biali – mają uprzedzenia. Rasizm pojawia się wtedy, gdy do uprzedzenia dodamy czynnik władzy egzekwowany zazwyczaj przez instytucję (np. szkołę, miejsce pracy, urząd, sąd, media). Władza ta podtrzymuje instytucjonalną przewagę osób białych nad nie-białymi, którym to z kolei ogranicza się dostęp do społecznych i materialnych zasobów, praw i wolności oraz równoprawnego życia w społeczeństwie. Koncepcja rasizmu strukturalnego zakłada, że rasizm jest systemem globalnych nierówności kształtowanym historycznie i politycznie, w którym społeczne i ekonomiczne korzyści – w wyniku europejskiej ekspansji kolonialnej uzasadnianej tzw. teorią ras ludzkich – czerpią osoby białe. Rasizm nie jest więc tylko mechanizmem indywidualnym związanym z uprzedzeniami i niechęcią wobec osób czarnych. A w tym kontekście tzw. „rasizm wobec osób białych” staje się oksymoronem.
Co nie jest rasizmem?
Osoba biała w kraju zamieszkałym przez większość osób czarnych (przykładowo w Sudanie Południowym), może doświadczyć aktów agresji i przemocy tylko dlatego, że jest biała. Może więc doświadczać uprzedzeń. Sytuacje takie będą wynikać będą raczej z indywidualnych interpersonalnych uprzedzeń i nie będą miały mocy instytucjonalnej. Wyobraźmy sobie, że ta sama osoba szuka możliwości rozwoju – szkoły, pracy lub lepszego mieszkania. Będzie ona miała większą szansę na zdobycie dobrej pracy, bo będzie postrzegana jako bardziej wykształcona i kompetentna. Zdjęcie w jej CV wzbudzi więcej zaufania, a jeśli jej nazwisko będzie brzmiało bardziej „europejsko”, jeszcze bardziej wpłynie to na pozytywne postrzeganie jej przez potencjalne osoby zatrudniające, gdyż uruchomi się w nich cały zestaw stereotypów pozytywnie wartościujących osoby białe. Preferencja jaśniejszej skóry jest spuścizną kolonializmu i myślenia o białości jako czymś lepszym i bardziej profesjonalnym. Ta społeczna i instytucjonalna przewaga w dłuższej perspektywie przynosi więcej korzyści osobom białym, mimo tego, że ataki na tle rasowym mogą także dotykać osoby białe. Będzie się to jednak dziać na poziomie interpersonalnym, a nie systemowym.
Co jeszcze nie jest rasizmem?
Sęk w tym, że rasizm na całym świecie – niezależnie od tego, jaka w kraju jest proporcja osób białych do osób nie-białych – uprzywilejowuje osoby białe. Rasizm to globalny system władzy. Przywoływanie argumentów o rasizmie wobec osób białych świadczy o zawężonym rozumieniu rasizmu i ignorancji wobec systemów, które historycznie i współcześnie łączą się doświadczeniem osób nie-białych. I tak na przykład ani celowe zatrudnienie na stanowisko kierownicze osoby nie-białej, ani krytyczna refleksja nad przywilejem białości, ani wspieranie ruchu „Black Lives Matter” nie są odwróconym rasizmem, ponieważ wszystkie te praktyki to odpowiedź na dominujące narracje i systemy instytucjonalne podważające wartość i godność osób czarnych, a faworyzujące życia osób białych. Różnicę między rasizmem strukturalnym, a rasizmem wobec osób białych można przedstawić tak:
Rasizm strukturalny = uprzedzenia plus władza
Rasizm wobec osób białych = uprzedzenie minus władza
Intersekcjonalność doświadczeń
Rasizm strukturalny wobec osób białych nie istnieje. Nie oznacza to jednak, że osoby białe zupełnie nie doświadczają nierówności strukturalnych. Dyskryminacji można doświadczać na wielu poziomach, ze względu na różne aspekty tożsamości, np. status materialny i społeczny (klasizm), pochodzenie (nacjonalizm i ksenofobia), płeć (seksizm), orientację psychoseksualną (homofobia i heteroseksizm), stopień sprawności (ableizm), wiek (ageizm). Pokazuje to tzw. intersekcjonalność, czyli nakładanie się na siebie różnych części tożsamości społecznej jednostki i w związku z tym doświadczanie przez nią przecinających się ze sobą rodzajów dyskryminacji. Osoba, która nie jest biała, a ma takie same cechy, jak osoba biała, będzie więc doświadczać rasizmu, który będzie współdziałał z innymi formami dyskryminacji.
Dr Margaret Amaka Ohia-Nowak, adiunktka w Instytucie Nauk o Komunikacji Społecznej i Mediach na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Bada przejawy rasizmu w mediach, komunikacji społecznej i przestrzeni publicznej. Certyfikowana trenerka międzykulturowa, trenerka języka inkluzywnego i trenerka antydyskryminacyjna. Współzałożycielka Alliance for Black Justice in Poland. Członkini Zarządu Stowarzyszenia Polaków Pochodzenia Afrykańskiego. Członkini Towarzystwa Edukacji Antydyskryminacyjnej. Autorka materiałów i publikacji o tematyce antydyskryminacyjnej. Współautorka raportu “Afryka po polsku. Osoby pochodzenia afrykańskiego o Polsce” (2022).
Wspieraj projekty takie jak ten. Kliknij w przycisk obok i przekaż darowiznę. Razem możemy więcej!
Przyczyny zjawisk takich jak bieda, wojna czy głód są złożone. Jednak kiedy dotyczą krajów niezachodnich, biedniejszych od Polski, analizy uwzględniające czynniki historyczne, polityczne, gospodarcze czy społeczne są zastępowane prostymi wytłumaczeniami w stylu „sami są sobie winni”. Mieszkającym tam ludziom przypisuje się lenistwo, agresję, skłonność do korupcji czy za dużą dzietność. Jednocześnie pomijane zostają systemowe źródła problemów, w tym niesprawiedliwy sposób organizacji współczesnej globalnej ekonomii politycznej. Dlaczego tak się dzieje?
Skomplikowanym zagadanieniom często towarzyszą uproszczenia. Kiedy mamy zbyt małą wiedzą na jakiś temat lub przeciwnie – zbyt wiele informacji, ale ograniczony czas na ich pogłębioną analizę – idziemy na poznawcze skróty. By uzyskać szybką odpowiedź na nurtujące nas pytania, korzystamy z łatwo dostępnych danych; z tego, co już wiemy, z naszych przekonań i stereotypów. Łatwo przyjmujemy gotowe narracje, czyli opowieści, które oferują spójną, logiczną odpowiedź, dlaczego coś wygląda tak, a nie inaczej. One niekoniecznie muszą być prawdziwe. Wręcz nie mogą, bo opisują tylko wycinek rzeczywistości, a ich treść zależy od tego, kto o nich mówi, w jakim celu i z jakiej perspektywy. Ważniejsze od tego, czy opierają się na faktach, jest to, czy są przekonujące, zgodne z naszymi wartościami i doświadczeniami[1].
Wychowując się w Europie, w Polsce, trudno nie ulegać europocentrycznym narracjom, które różnice w poziomach życia na świecie tłumaczą tym, jacy ludzie są lub jak się zachowują, a nie jakie mają możliwości w ramach współczesnego systemu kapitalistycznego. Stąd często można spotkać się z opiniami, że ludzie niezachodni są biedni, bo „mają za dużo dzieci”, „są leniwi”, czy „nie potrzebują za wiele”. Europocentryczne narracje przedstawiają społeczeństwa zachodnie jako bardziej cywilizowane i rozwinięte, mające zaawansowane potrzeby i dlatego wynalazcze, a ludzi niezachodnich jako gorszych, niezdolnych do samodzielnego rządzenia i niepotrafiących korzystać we właściwy (czyli eksploatacyjny) sposób z bogatych zasobów naturalnych na zamieszkiwanych przez siebie terenach.
Tak postrzegać świat uczymy się już w szkole podstawowej. W podręcznikach informacje dotyczące nie-Zachodu pojawiają się fragmentarycznie i stanowią zwykle tło opowieści o europejskich podbojach. Dowiadujemy się, że w Afryce, Azji oraz Ameryce Południowej i Środkowej występują niespotykane rzeczy: niezwykle bujne fauna i flora oraz niezmiernie tragiczne zjawiska, takie jak głód, przeludnienie czy krwawe wojny. W nauczaniu szkolnym brakuje złożonych opowieści ukazujących przenikanie się naszych historii. Przykładowo, uczymy się o rewolucji francuskiej, ale już nie o związanej z nią rewolucji haitańskiej, która wybuchła zaledwie dwa lata później i podczas której głoszono te same hasła – wolności od ucisku i równości. Ktoś może powiedzieć, że Haiti jest bardzo daleko i niewiele ma z nami wspólnego. Nic bardziej mylnego. Część polskich legionistów, którzy zostali wysłani przez Napoleona do tłumienia powstania, przeszła na stronę niewolników i ramię w ramię walczyła z nimi przeciw francuskiemu ciemiężcy. Dzięki temu jako jedyni biali (poza małżonkami i dziećmi czarnych obywateli oraz Niemcami, którzy również walczyli po stronie powstańców) nie tylko nie zostali wykluczeni z nowo powstałej, pierwszej na świecie czarnej republiki, lecz także otrzymali obywatelstwo i ziemię! Co w roku uchwalania Konstytucji 3 maja na Haiti robili polscy legioniści? Dlaczego dołączyli do powstańców? Tego się z podręczników nie dowiemy[2]. Podobnie jak nie przeczytamy o licznych niezachodnich, ambitnych projektach politycznych, takich jak Trzeci Świat, który zanim stał się synonimem biednych krajów oznaczał ruch krajów globalnego Południa, próbujących stworzyć alternatywę dla porządków kapitalistycznego i komunistycznego w czasie zimnej wojny[3]. Zamiast tego otrzymujemy stereotypowe opowieści o osobach mieszkających daleko od nas, które – chociażby w lekturach szkolnych – przedstawiane są jako zwyczajnie dziwne: Kali mówi, używając bezokoliczników, Piętaszek ucieka przed ludożercami, a Anaruk, chłopiec z Grenlandii[4], woli mydło od czekolady. Trudno w nich odnaleźć kogoś podobnego do nas, z kim łatwo się utożsamić, a stąd tylko krok do upraszczających twierdzeń.
Powierzchowność i wyrywkowość informacji spoza zachodniego świata dotyczą także przekazów medialnych. Redakcje twierdzą, że „polskiego czytelnika to nie interesuje”[5], więc wiadomości z Afryki, Azji, Ameryki Południowej i Środkowej pojawiają się rzadko, najczęściej w przypadku katastrof humanitarnych, kataklizmów, dużych wydarzeń sportowych i kulturalnych oraz w kontekstach turystycznych. Fenomeny te ukazywane są jako wyjątkowe, sensacyjne i jednostkowe. Brakuje głosów pokazujących je w złożony sposób, jako skutek długotrwałych procesów, których również jesteśmy częścią, na przykład zmiany klimatu czy globalnej gospodarki kapitalistycznej. Tym sposobem wytwarzane są uproszczone reprezentacje, sprowadzające niezachodnie osoby do kilku kategorii: biernych biorców pomocy, leniwych migrantów, agresywnych wojowników, skorumpowanych polityków, ale też niezwykłych sportowców i egzotycznych artystów. Te kategorie wykorzystywane są później do tworzenia narracji, których atrakcyjność polega właśnie na odwoływaniu się do znanych schematów. Ważny jest również język opisu, który w przypadku osób czarno- i ciemnoskórych, niepochodzących z Europy, jest nacechowany uprzedzeniami i rasizmem. Ten kontrast jest szczególnie widoczny teraz, w medialnych relacjach z agresji Rosji na Ukrainę[6]. Uciekające stamtąd osoby określa się jako „takie, jak my”, ponieważ mają niebieskie oczy i blond włosy, są z klasy średniej i uciekają samochodami podobnymi do naszych[7]. Przeciwstawia się je – również uciekającym przed wojnami – osobom z Afganistanu, Iraku czy Kamerunu, których uchodźstwo jest kwestionowane, sprowadzane do „pogoni za socjalem w Niemczech”.
Mówienie o nie-Zachodzie w oderwaniu od globalnych procesów politycznych i historycznych zaszłości sprawia, że trudno nam zobaczyć powiązania między ludźmi i procesami, które dzieją się daleko od nas – zarówno w sensie geograficznym, jak i kulturowym. I dlatego łatwo ulec wrażeniu, że wojna, bieda czy głód są przypisane do konkretnych miejsc i niezmienne – wpisane w „naturę ludzką”, którą „nam – cywilizowanemu Zachodowi” udało się już poskromić, a „im”, odległym Innym, jeszcze nie.
Tyle tylko, że to nieprawda.
Nasze społeczeństwa nie dokonują lepszych wyborów dlatego, że są bardziej „cywilizowane” czy wynalazcze, tylko dlatego, że mają więcej możliwości. Łatwy dostęp do wody, żywności, służby zdrowia i edukacji, bezpieczeństwo energetyczne, ułatwienia handlowe, silna pozycja polityczna i gospodarcza na świecie, łatwość w podróżowaniu oraz wciąż odczuwane w niewielkim stopniu skutki zmiany klimatu sprawiają, że nasza uprzywilejowana pozycja wydaje się normą, jest dla nas przezroczysta. Jednocześnie niewidoczne pozostają zarówno współczesne mechanizmy globalnego kapitalistycznego porządku, które to umożliwiają, jak i historyczne uwarunkowania, które do tego doprowadziły, takie jak kolonializm.
Ile dzisiejszych problemów na globalnym Południu jest bezpośrednim dziedzictwem kolonializmu? Nie ma na to jasnej odpowiedzi. Większość dotychczasowych badań wskazuje jednak, że wiele gospodarczych i politycznych trudności postkolonialnego świata – w tym korupcja, słaba wydajność gospodarcza i przemoc – są bezpośrednio związane z kolonializmem i stworzonym przez niego systemem geopolitycznym. Ze względu zaś na długotrwałe skutki kolonializmu, w tym rasizm i wyzysk ekonomiczny, trudno mówić o jakichkolwiek „korzyściach” z rządów kolonialnych dla podbitych społeczeństw[8].
Tymczasem w Polsce o kolonializmie nadal myśli się nie jak o procesie, który trwa I obejmuje kolejne dziedziny życia, tylko o zjawisku historycznym, które się skończyło. I które owszem, miało wiele wad, ale i pewne zalety. Ludobójstwom[9], niewolnictwu, gwałtom i grabieżom przeciwstawia się rozwój edukacji, medycyny i infrastruktury oraz wprowadzenie rządów prawa i europejskich obyczajów, które mają niejako rekompensować, zbrodnie najeźdźców.
Po pierwsze, taka argumentacja powiela kolonialne przekonanie o wyższości kultury i myśli europejskiej, która w domniemaniu jest tak wyjątkowa, że usprawiedliwia przemoc i śmierć – nie tylko ludzi, ale także kultur, tożsamości, języków i innych rodzajów wiedzy. Po drugie, tworzy pozory, że społeczeństwa przedkolonialne pozostawały w stanie zacofania i gdyby nie kolonizacja, tkwiłyby w nim do dziś. Daje też milczące przyzwolenie na wymianę wiedzy przy użyciu przemocy. I co najważniejsze – jest przekłamaniem historycznym. Inwestycje w usługi publiczne i infrastrukturę, taką jak szpitale, drogi i szkoły, były możliwe w dużej mierze dzięki podatkom nakładanym na kolonizowaną społeczność. Te znacznie przewyższały koszt wszelkich inwestycji w dobra publiczne, a dodatkowo finansowały utrzymywanie administracji kolonialnej. W niektórych częściach Afryki Zachodniej obciążenia podatkowe rolników w latach trzydziestych XX wieku były tak wysokie, że stworzyły cykl ubóstwa i zadłużenia, który do dziś wpędza ich potomków w biedę[10]. Infrastruktura taka jak linie kolejowe służyła zaś głównie administracji kolonialnej. Była używana do transportu wojsk kolonialnych w głąb lądów w celu tłumienia antykolonialnych buntów oraz do wywozu surowców i żywności z regionów produkujących na eksport – nawet wtedy, kiedy panował w nich głód. To właśnie na tych obszarach Indii, gdzie istniała sieć brytyjskich linii kolejowych, pod koniec XIX wieku odnotowano najwięcej ofiar głodu[11].
Wbrew pozorom kolonializm nie był systemem, który był w stanie zapewnić długotrwałą stabilizację i spokój. W koloniach regularnie dochodziło do antykolonialnych buntów i powstań, takich jak powstanie Maji-Maji czy rewolta Bajlundo. W świetle badań[12] okazuje się, że znakomita większość współczesnych konfliktów etnicznych nie wynika z „wrodzonej” skłonności do agresji mieszkających w Afryce, Azji, czy Ameryce Południowej i Środkowej ludzi, ale jest wytworem doświadczenia kolonialnego. Przykładowo w Afryce tylko 10 procent krajów doświadczyło konfliktów etnicznych, które można wywieść z czasów przedkolonialnych[13]. Rządy kolonialne świadomie wykorzystywały władzę do obracania na swoją korzyść różnic etnicznych, językowych, kulturowych, plemiennych lub religijnych, w imię strategii „dziel i rządź”. Robiły to na wiele sposobów: arbitralnie wyznaczały granice zarządzanych przez siebie terytoriów, bez szacunku dla kwestii etnicznych; łączyły zantagonizowane grupy etniczne w jedno terytorium; zachęcały mieszkańców jednych kolonii do migracji do innych, a potem nastawiały rodzimą ludność przeciw nowo przybyłym. Zapewniały też różny poziom usług, takich jak edukacja, wybranym grupom etnicznym, by wytworzyć między nimi dodatkową różnicę. Powszechną techniką w Afryce i Azji była selektywna rekrutacja: do sił zbrojnych i policji częściej wybierani byli członkowie grup bardziej „zacofanych” w oczach kolonizatorów, natomiast na stanowiska urzędnicze ci z grup bardziej „rozwiniętych”. Skutki tych działań są widoczne po dziś dzień. W wielu byłych koloniach – na Sri Lance, w Libanie i Senegalu – mniejszości chrześcijańskie, które korzystały z lepszej edukacji pod rządami kolonialnymi, uzyskały nieproporcjonalnie większy udział w rządach po uzyskaniu przez ich państwa niepodległości. Jednocześnie ich członkowie są bardziej przychylni interesom byłych mocarstw kolonialnych niż niechrześcijańska większość[14]. Nie bez znaczenia pozostaje także doświadczenie niewolnictwa. Te części Afryki, które zostały nim dotknięte w największym stopniu, wykazują dziś niższy stopień zaufania społecznego niż te, które nie miały takiego doświadczenia[15].
Współczesne konflikty wynikają również po części z pozostawienia w koloniach państw narodowych jako sposobu organizacji społeczeństw. U progu niepodległości afrykańscy przywódcy zdecydowali się pozostać w obrębie sztucznie utworzonych granic i państw, by zapobiec rozlewowi krwi, który wiązałby się z próbami powrotu do warunków sprzed kolonializmu. Skupili się na nie na państwowej, tylko kontynentalnej integracji grup etnicznych. Niemniej państwo narodowe, które nie jest lokalnym konceptem, rodziło i będzie rodzić konflikty. Współcześnie toczące się tych regionach świata wojny warto więc postrzegać nie przez pryzmat stereotypu o agresji i brutalności mieszkających tam osób, ale jako rezultat m.in. narzucenia obcych struktur, które zaburzyły lokalny porządek.
Podobnie rzecz się ma z korupcją. Choć nie jest tak, że kolonializm jest jej jedynym wytłumaczeniem, to w dzisiejszych praktykach klas rządzących w krajach globalnego Południa odtwarza się kolonialna strategia, która polegała na przekupywaniu rodzimych elit i ich asymilacji do kolonialnych struktur wyzysku. W szczególności brytyjscy kolonizatorzy przekupywali cennymi dobrami materialnymi i przywilejami afrykańskich wodzów, którzy pod ich wpływem decydowali się na współpracę z imperium kosztem wyzyskiwania własnych narodów[16].
Lista przewinień kolonializmu jest długa. W jego wyniku doszło do radykalnych przekształceń stosunków państwowych, filozofii, kultur, tożsamości i krajobrazów. Przemocą doprowadził do śmierci milionów ludzi i ekosystemów. Ustanowił asymetryczne relacje władzy między państwami na świecie oraz intensywny i rabunkowy model gospodarczy, który do dziś umożliwia bardziej lub mniej legalny transfer bogactwa z jednej części świata do drugiej.
Spirala długu
Koniec istnienia formalnej administracji kolonialnej, czy to w Ameryce Łacińskiej w XIX w., czy w Afryce i Azji w połowie XX w., nie spowodował, że nowe niepodległe państwa uniezależniły się od starych potęg kolonialnych. Wręcz przeciwnie. W strukturalnej zależności trzymały je kredyty i inwestycje zagraniczne prywatnych banków, międzynarodowych inwestorów i instytucji finansowych z „rozwiniętych” krajów kapitalistycznych. Powstał także szereg nowych mechanizmów, które umożliwiały byłym imperiom kolonialnym dalsze dokonywanie grabieży bogactw bez fizycznego zajmowania terytorium czy interwencji wojskowych. Wynikało to między innymi z tego, że gospodarki byłych kolonii nie były w stanie samodzielnie konkurować na globalnych rynkach. Dotychczas były bowiem nastawione na zaspokajanie potrzeb metropolii, czyli europejskich terytoriów imperiów kolonialnych. Opierano się na eksporcie kilku surowców, więc gospodarki te były bardzo podatne na nawet niewielkie zachwianie cen na rynkach światowych. Pozostawiona przez kolonizatorów infrastruktura służyła do wywozu dóbr, a nie rozwoju rodzimego przemysłu. Do tego dochodziła dystrybucja fachowej wiedzy – to kolonizatorzy piastowali kierownicze, wyższe stanowiska w kluczowych dla gospodarki branżach i nie przekazywali specjalistycznej wiedzy lokalnym mieszkańcom. To wszystko spowodowało, że nowe, niepodległe państwa, wyniszczone po latach kolonialnej eksploatacji ludzi i zasobów, łatwo stały się przedmiotami takich działań jak pomoc rozwojowa i zagraniczne ekspertyzy, dostarczane przez rządy, międzynarodowe organizacje, organizacje pozarządowe i kościoły, czy inwestycje zagranicznego kapitału prywatnego. W założeniu miały one służyć emancypacji wschodzących państw kapitalistycznych. W praktyce pozwalały starym, kolonialnym potęgom na utrzymanie swoich wpływów, sprawowanie kontroli finansowej i wywieranie presji na politykę celną, zagraniczną i handlową młodych, niepodległych państw.
Wiele z nich zmuszonych zostało do zaciągnięcia pożyczek. Dług nie był czymś nowym i zarówno w XIX , jak i w XX wieku, państwa często go zaciągały, szczególnie w sytuacjach, kiedy wpływy z podatków nie równoważyły planowanych inwestycji. To, co zmieniło się w XX w. i zbiegło z okresem dekolonizacji w Afryce i Azji, to utworzenie nowego globalnego systemu zaciągania pożyczek w instytucjach takich jak Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW), których głównym celem była odbudowa międzynarodowego systemu gospodarczego po II wojnie światowej. Ponieważ jednak ten „globalny” system stworzony został przez nowego światowego hegemona,USA, przy współudziale starych kolonialnych mocarstw, szybko stał się narzędziem narzucania zadłużonym państwom Południa bolesnych programów dostosowań strukturalnych[17]. Międzynarodowi wierzyciele – zarówno prywatni, jak i instytucjonalni – plądrowali ogromne bogactwa globalnego Południa, od Argentyny po Zair, agresywnie otwierając lokalne gospodarki na kapitał zagraniczny i restrukturyzując je zgodnie z neoliberalnymi prerogatywami konsensusu waszyngtońskiego[18]. Rezultatem był ogromny przepływ kapitału „w górę”, z rąk publicznych na globalnych peryferiach do rąk prywatnych w zaawansowanym rdzeniu kapitalistycznym. Szacuje się, że kraje Południa przekazały około biliona dolarów płatności odsetkowych swoim wierzycielom w Europie i Ameryce Północnej od 1982 r., znacznie przewyższając oficjalną pomoc rozwojową, jaką te kraje otrzymały w tym samym okresie[19].
Dlaczego krajom Południa tak trudno było spłacić długi?
Po pierwsze, regularne spadki cen surowców na rynkach światowych, związane z kryzysami finansowymi i klęskami żywiołowymi, powodowały, że opierające gospodarkę na eksporcie tych surowców państwa nie były w stanie spłacić długów w wyznaczonym terminie. Z czasem musiały prosić o kolejne pożyczki, by pokryć wcześniejsze zobowiązania.
Po drugie, długi były zaciągane nie tylko na inwestycje społeczne czy gospodarcze, lecz także na finansowanie dyktatur lub nielegalnych interesów. Jednym z takich długów jest tzw. dług haniebny, zaciągany przez władze w celu realizowania transakcji korupcyjnych i innych bezprawnych działań, których charakter jest znany wierzycielom i które stanowią znaczne obciążenie dla społeczeństwa. Przykładem takiego długu są pożyczki zaciągane przez dyktatorów na zakup broni, która służy duszeniu oporu obywateli i utrzymaniu się przy władzy. Instytucje, które udzielają takich pożyczek, znają ten niegodziwy cel, a mimo to decydują się na udzielenie ich[20]. Nie dość więc, że te pieniądze nie wspierają społeczeństw, w imieniu których są zaciągane, to często obciążają je jeszcze długo po śmierci dyktatorów[21].
Po trzecie, koszty obsłużenia długu międzynarodowego często pochłaniały znaczną część dochodów państw. Rządy musiały ograniczyć finansowanie sektorów, które nie przynosiły szybkich zysków, na rzecz inwestycji „pobudzających” gospodarkę. W praktyce oznaczało to cięcia w sektorach zdrowia i edukacji.
Obecnie ponad połowa wszystkich krajów o niskich dochodach jest w kryzysie zadłużenia, co oznacza, że spłacanie długów podważa zdolność rządów do ochrony podstawowych praw gospodarczych i społecznych obywateli[22]. Ten stan wzmogła dodatkowo recesja gospodarcza wywołana pandemią Covid, która najmocniej uderzyła w kraje Południa[23]. W sytuacji, gdy budżety krajowe znajdują się w punkcie krytycznym, rządy są nieuchronnie zmuszane do cięcia wydatków na wszystko, od działań związanych ze zmianą klimatu, przez edukację, po opiekę zdrowotną[24]. Oznacza to także podporządkowanie się planom przygotowanym przez instytucje międzynarodowe, takie jak Bank Światowy i MFW, które dyktują państwom warunki uzyskania nowych pożyczek, by spłacić stare długi. W warunkach przymusu ekonomicznego zagraniczni wierzyciele mogą przeforsować nawet najbardziej brutalne środki oszczędnościowe, neoliberalne reformy i programy prywatyzacyjne.
Procesy dekolonizacyjne w XX wieku dały też impuls do rozwoju rajów podatkowych, przez które kraje globalnego Południa rokrocznie tracą od 100 do 240 milionów dolarów, czyli więcej niż otrzymują w ramach pomocy rozwojowej[25].
Końcowi europejskich rządów w koloniach w latach 50. i 60. XX wieku towarzyszyła panika pieniężna, która polegała na wycofywaniu znaczących środków finansowych z kolonii zarówno przez osoby prywatne, jak i przedsiębiorstwa euro-amerykańskie. Obawiano się nieprzewidywalności nowych rządów, chęci zemsty niepodległej ludności za wyrządzone krzywdy, wzrostu opodatkowania oraz nacjonalizacji majątków. Kierowano się nieufnością i uprzedzeniami względem osób niezachodnich, w których nie dostrzegano wystarczających zdolności do dobrego zarządzania gospodarką. Dlatego osadnicy, urzędnicy i biznesmeni sprzedawali swoje domy, gospodarstwa i firmy, a obywatele metropolii wycofywali akcje z firm inwestujących w koloniach.
Likwidującym swoje majątki zamożnym mieszkańcom kolonii wcale nie zależało na tym, by ich środki trafiły do metropolii, czyli Francji czy Wielkiej Brytanii. Raz, że niekoniecznie planowali tam wracać, a dwa, że ze względu na prowadzoną przez państwa europejskie odbudowę po drugiej wojnie światowej, podatki w metropoliach były bardzo wysokie – zdecydowanie wyższe od tego, ile koloniści płacili dotychczas w koloniach. Z pomocą doświadczonych prawników, bankierów i księgowych przenieśli więc pieniądze ze świata kolonialnego do systemu istniejących lub nowo powstających rajów podatkowych, czyli miejsc o zerowej lub bardzo niskiej stawce podatkowej. Były to banki w Szwajcarii, Luksemburgu i Lichtensteinie, które jeszcze przed wojną służyły wąskiej grupie bogaczy do ukrywania swoich majątków; Bermudy, gdzie rejestrowały się najczęściej amerykańskie spółki, a także terytoria zależne od brytyjskiego imperium, takie jak Kajmany, Brytyjskie Wyspy Dziewicze, Singapur i Malta. Z czasem ilość miejsc oferujących liberalne jurysdykcje podatkowe się wydłużała o takie miejsca jak Panama, Malediwy czy Bejrut.
Od latach 60. i 70. z tego nowo powstałego systemu masowo korzystają międzynarodowe zachodnie korporacje. Sztucznie zmniejszając dochody[26], tak w krajach Południa, jak i globalnej Północy, pozbawiają gospodarki wpływów z podatków. Jak to działa? Najpopularniejszą metodą jest technika przerzucania zysków, czyli wykorzystywanie przez korporację międzynarodową spółki zależnej, którą ma w raju podatkowym, do obciążenia kosztami spółek zależnych, które posiada w innych krajach. Na przykład w głośnej aferze Paradise Papers[27] dziennikarze odkryli, że firma Nike przenosi ogromne części swoich zysków na Bermudy – miejsce z zerowym podatkiem – rejestrując tam swoją własność intelektualną (tj. logo, branding, projekty butów)[28]. Bermudzka filia pobierała wysokie opłaty licencyjne od filii Nike w pozostałych częściach świata za korzystanie z własności intelektualnej. To pozwoliło Nike płacić niższe podatki w krajach, w których produkowała i sprzedawała buty i gromadzić miliardy nieopodatkowanych zysków za granicą.
Na takim procederze tracimy wszyscy – zarówno na globalnej Północy, jak i na globalnym Południu. Tyle tylko, że podczas gdy w większości krajów europejskich dochody z podatków wynoszą nawet 35% PKB i pochodzą z różnych źródeł, rządy krajów Południa mogą liczyć zaledwie na 13% udział podatków w PKB[29]. Wynika to m.in. ze zbyt małych zarobków osób prywatnych, by płacić podatek dochodowy, nieformalnej gospodarki i niedofinansowanej administracji skarbowej, która nie posiada narzędzi do poboru podatków. Ucieczka kapitału związana z unikaniem płacenia podatków przez liczne międzynarodowe korporacje, które korzystają z zasobów w krajach Południa na masową skalę – czy to eksploatując ich cenne materiały i surowce, czy siłę pracowniczą – uniemożliwia tym krajom rozwiązanie takich problemów jak bieda, głód czy spłata zaciągniętych długów.
Jednocześnie rodzi się pytanie, dlaczego tak wiele postkolonialnych i peryferyjnych państw „konsensualnie” podpisuje umowy międzynarodowe, które aktywnie podważają ich suwerenność narodową i autonomię gospodarczą. Krótka odpowiedź brzmi tak, że wiele z tych porozumień zostaje zawartych pod przymusem ekonomicznym, w kontekście wysoce asymetrycznej globalnej struktury władzy i często są aktywnie sponsorowane przez lokalne elity – elity, które, w przeciwieństwie do większości swoich rodaków z klasy robotniczej, często korzystają z głębszej integracji gospodarczej z kapitalistycznym rynkiem światowym.
Przysłuchując się wiadomościom ze świata, trudno nie odnieść wrażenia, że istnieją miejsca, w których niewiele się zmienia w kwestiach takich jak bieda, wojny czy głód. Choć nie jest to prawda, a mieszkający tam ludzie i rządy stale działają na rzecz poprawy jakości życia, często jest to niemożliwe ze względu na sposób, w jaki zorganizowana jest współczesna globalna ekonomia polityczna. Oparta na postkolonialnych asymetrycznych relacjach władzy, nieodpowiedzialnych rządach bankierów centralnych, dyscyplinującej roli międzynarodowych instytucji finansowych, takich jak MFW i IMF oraz wspierana przez lokalne elity w obrębie samych zależnych państw peryferyjnych, stanowi odpowiedź, dlaczego wiele miejsc na świecie od dekad boryka się z tymi samymi problemami strukturalnymi. Choć kwestie kolonializmu, długów i podatków nie tłumaczą wszystkich tych zależności, to jasno pokazują, że to, jacy ludzie są, nie ma większego znaczenia dla sytuacji, w jakiej się znajdują.
Wytłumaczenie „sami są sobie winni” jest jednak wygodne dla klas rządzących, bo zwalnia je z obowiązku usuwania systemowych przyczyn złożonych i skomplikowanych społecznie zjawisk[30]. Jest także wygodne dla nas, osób uprzywilejowanych. Pozwala poradzić sobie z poznawczym dysonansem wynikającym z faktu, że nasze bogactwo wiąże się z czyjąś biedą, a nasz komfort życia – z czyimś wyzyskiem.
Co istotne, przeniesienie odpowiedzialności za złą sytuację na ludzi najbardziej nią dotkniętych odsuwa dyskurs od prawdziwego problemu: od tego, kto ma władzę i od niesprawiedliwego sposobu organizacji współczesnej globalnej ekonomii politycznej. Jak przekonująco ujął to Thomas Sankara, pierwszy prezydent Burkiny Faso, w przemówieniu dotyczącym zadłużenia na konferencji Organizacji Jedności Afrykańskiej w Addis Abebie w 1987 r., „masy ludowe Europy nie są przeciwne masom ludowym Afryki. Ci, którzy chcą wyzyskiwać Afrykę, są tymi samymi, którzy wyzyskują Europę. Mamy wspólnego wroga”. Warto o tym pamiętać, szukając odpowiedzi na pytanie kto jest naprawdę winny.
POLECANE:
Autorka: Magda Bodzan – antropolożka, trenerka edukacji globalnej. Doktorantka w Szkole Doktorskiej Nauk Humanistycznych UW, gdzie realizuje projekt dotyczący dawnego rosyjskiego obozu uchodźczego na Filipinach.
Wspieraj projekty takie jak ten. Kliknij w przycisk obok i przekaż darowiznę. Razem możemy więcej!
W polskich dyskusjach na temat kolonializmu często można usłyszeć argument, że kolonializm i jego następstwa nas nie dotyczą, ponieważ Polska nie miała kolonii zamorskich. Takie twierdzenie nie uwzględnia polskich aspiracji kolonialnych, bogacenia się Polski dzięki dostępowi do tanich surowców spoza Europy i kolonialnej narracji, której skutkiem jest dzisiejszy rasistowski stosunek Polaków do migrantów.
Prawdą jest, że kolonialna przeszłość Europy Wschodniej, w tym Polski, nie jest tożsama z doświadczeniami Europy Zachodniej. Polska nie uczestniczyła w globalnym imperializmie w takim stopniu jak Anglia czy Francja i przez długi czas sama była przedmiotem kolonialnego wyzysku i poddaństwa[1]. W debatach o kolonializmie wciąż za mało miejsca zajmuje perspektywa wschodnioeuropejska oraz kwestia postkomunistycznej i postsocjalistycznej spuścizny w tej części Europy. Kolonializm to jednak coś więcej niż fizyczne posiadanie zamorskich terenów czy polityczne i gospodarcze podporządkowanie. To w dużej mierze projekt ideologiczny, którego celem jest wytwarzanie różnic między ludźmi i kategoryzowanie ich na gorszych i lepszych, prymitywnych i cywilizowanych, by usprawiedliwiać wyzysk jednych przez drugich. W takim rozumieniu kolonializm był obecny w polskiej historii i do dziś wpływa na nasz stosunek do „Innych” oraz na sposób myślenia o świecie i korzystaniu z jego zasobów.
To, że Polska nie posiadała kolonii zamorskich, nie oznacza, że nie chciała brać udziału w projekcie kolonialnym. W czasie, gdy wielkie mocarstwa podbijały kolejne terytoria i społeczeństwa, Polska sama znajdowała się pod panowaniem obcych sił. Jednak, kiedy tylko odzyskała niepodległość w 1918 r. oraz dostęp do morza w 1919 r., rozpoczęła realizację snu o polskich koloniach. Zadaniem tym kierowała Liga Morska i Kolonialna (zwana dalej LMiK) – organizacja, która u szczytu swej popularności liczyła blisko milion członków[2] w 34-milionowym wówczas państwie[3]. Oprócz rozbudowy floty i pozyskiwania terenów zamorskich, LMiK prowadziła działalność wychowawczą[4] i propagandową. W całej Polsce organizowała marsze i parady pod hasłem „Żądamy kolonii zamorskich dla Polski” czy „Kolonie gwarancją mocarstwowej pozycji Rzeczypospolitej”[5].
Polska uzasadniała swe żądania kolonialne wielorako. Najważniejszym argumentem była chęć gospodarczego uniezależnienia się poprzez bezpośredni dostęp do surowców i towarów kolonialnych, takich jak rudy metali, kauczuk, kawa, kakao, ryż czy bawełna. Podkreślano, że polskie żądania wynikają z braku „dostatecznych warunków życia i rozwoju na własnej ziemi”[6], za którymi stał szybki przyrost ludności po wojnie i konieczność rozbudowy przemysłu. Poszerzenie grona państw kolonialnych miało osłabić imperialne zapędy wielkich mocarstw i zapobiec kolejnym wojnom kolonialnym toczonym między nimi. Polsce zależało także na prestiżu i „sprawiedliwym” udziale w dostępie do światowych bogactw.
Kwestię kolonii dla Polski formalnie przedstawiono po zakończeniu I wojny światowej na forum Ligi Narodów. Polacy argumentowali, że skoro Niemcy przegrali wojnę i oddali 10% swych ziem Polsce, to należy zastosować to samo do niemieckich kolonii. Członkowie LMiK sugerowali Togo oraz Kamerun[7], powołując się na wyprawę do Afryki Zachodniej polskiego etnografa Stefana Szolca-Rogozińskiego. W 1882 r. wykupił on od Kamerunu wyspę Mondoleh, by pozyskać „odpowiedni teren dla kolonizacji polskiej, jako przyszłej ostoi dla tych, którym nie tylko materialnie, ale i duchowo było za ciasno pod rządami trzech naszych zaborców”[8]. W 1884 r. wyspę przejęli od badacza Niemcy[9]. Negocjacje zakończyły się jednak fiaskiem, a kolonie rozdzielono między stare mocarstwa kolonialne.
Kolejne działania, nastawione na „kolonizację rolną i polskie osadnictwo” [10], skierowano do będącej portugalską kolonią Angoli. Wysłano tam misję badawczą oraz utworzono spółkę Polangola, która miała koordynować kwestie handlowe i emigracyjne. W planach pojawiały się Gwinea Francuska, Francuska Afryka Równikowa czy ówczesna Rodezja. Na mocy porozumienia LMiK z wolnym krajem Liberią w 1934 r. wydzierżawiono Polakom kilkadziesiąt plantacji, na których uprawiano m.in. kauczuk, kawę i kakao.
Polskie wyprawy do Afryki nie przyniosły spodziewanych efektów z kilku względów. Przede wszystkim Polacy nie znali się na uprawie roli w warunkach tropikalnych. Cięły ich komary, męczyła malaria, a farmy były pustoszone przez szarańcze. W Angoli Portugalczycy przestraszyli się aspiracji kolonialnych Polaków i zablokowali ich dalsze działania. Niebędąca niczyją kolonią Liberia szukała w Polsce europejskiego opiekuna, nie kolonizatora[11].
Nieudane okazały się także próby założenia polskich kolonii w krajach Ameryki Południowej i Środkowej, w tym w Argentynie i Paragwaju. W 1934 r. w brazylijskim stanie Parana LMiK wykupiła 200 tys. ha i założyła osadę Morska Wola. Akcję zakończono już po czterech latach. Powodem były małe zainteresowanie samych Polaków emigracją do Brazylii oraz niechęć rządu Brazylii do przybywających polskich osadników, którzy powołując się na wyższość cywilizacyjną, dokonywali rasistowskich ataków na miejscową ludność[12].
Ostatnią wielką próbą było założenie kolonii na Madagaskarze. O pomoc w kolonizacji wyspy poprosili Polaków sami Francuzi, którzy chcieli, by Polacy przeprowadzili na Madagaskar Żydów z Europy, w tym z Polski. Polacy ochoczo zabrali się do realizacji tego planu, z którego we Francji, po zmianie rządu, ostatecznie zrezygnowano. Jeszcze w 1939 r. polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych zastanawiało się nad możliwością kolonizacji Mozambiku i belgijskich kolonii w Afryce[13], które to plany przerwał wybuch drugiej wojny światowej.
Choć Polsce nie udało się pozyskać kolonii zamorskich, samo uczestnictwo w projekcie kolonialnym wskazuje, że Polki i Polacy czuli się częścią imperialistycznej białej cywilizacji. Język, jakim posługiwali się członkowie LMiK, by tłumaczyć aspiracje kolonialne czy opisywać mieszkańców ziem, które chcieli zająć, był językiem kolonialnym i rasistowskim. Przekonać się o tym można, czytając wydawane przez LMiK miesięcznik „Morze” oraz kwartalnik „Sprawy Morskie i Kolonialne”.
Mieszkańców Afryki nazywa się tam „Murzynami”, „negrami”, „ludźmi pierwotnymi” i „tubylcami” oraz dehumanizująco – „dobrym materiałem roboczym”. Afrykańczycy mają odnosić się do białych przychylnie, „widząc w nich rasę wyższą”. Rdzenną ludność w Ameryce Południowej i Środkowej określa się zaś mianem Indian „mniej lub więcej czystej krwi”, którzy żyją „w stanie dzikim”[14]. Ogólnie kraje zamorskie są opisywane jako „egzotyczne” i obfite w surowce, które tylko czekają na „białego człowieka”, by ten mógł je „dostarczyć fabrykom swego kraju” [15]. To typowa narracja kolonialna, która dominację usprawiedliwiała nieumiejętnością pełnego (czyli eksploatacyjnego) korzystania z bogactw obecnych na swoich terytoriach, która miała cechować rdzenną ludność.
Wiedza Polaków o terenach pozaeuropejskich w tamtych czasach była szeroka w kwestii przyrody i stereotypowa, jeśli chodzi o ich mieszkańców. We wstępie do opowiadania „Afryka mówi” Marian Walentynowicz odwołuje się do tych powszechnych wyobrażeń, pisząc: „Na piaszczystym pagórku rośnie palma, pod nią siedzi czarny nagus, obgryzający pieczoną łydkę białego człowieka. Czają się na niego lwy z tygrysem, a nad nimi lata mucha tse-tse ze śpiączką i komar z malarią. (…) Tak w naszej wyobraźni wygląda Afryka”[16].
Dzieła kultury, które były wówczas dostępne w Polsce i z których Polki i Polacy czerpali wyobrażenia o Afryce, Ameryce Południowej i Środkowej oraz Azji, były w większości przefiltrowane przez zachodnie spojrzenie, a pierwszoplanowymi bohaterami i bohaterkami były białe osoby z Europy. Powszechnie znano hollywoodzkie filmy przygodowe, takie jak „Syn szejka” z Rudolfem Valentino czy „Maroko”, w którym główne role grali Marlena Dietrich i Gary Cooper. Popularnością cieszyły się filmy Michała Waszyńskiego, takie jak „Czarna perła” i „Głos pustyni”, które wspierały propagandę LMiK[17]. Czytano „W osiemdziesiąt dni dookoła świata” Juliusza Verne’a i „Księgę Dżungli” Rudyarda Kiplinga, które obfitowały w orientalne i rasistowskie reprezentacje osób niebiałych. Wyobrażenia młodzieży o dalekich miejscach rozpalały przygody Robinsona Crusoe oraz Stasia i Nel, którzy próbowali „cywilizować” swoich lokalnych towarzyszy – Piętaszka i Kalego. Staś chciał wręcz „podbić wielki obszar kraju, ucywilizować Murzynów, założyć w tych stronach nową Polskę albo nawet ruszyć kiedyś na czele czarnych wyćwiczonych zastępów do starej”[18]. W 1934 r. Julian Tuwim, który w przeciwieństwie do Henryka Sienkiewicza i Mariana Walentynowicza nie był wcześniej w Afryce i polegał jedynie na opisach jej mieszkańców, stworzył wiersz o Murzynku Bambo. Tekst ten, wraz z powieścią „W pustyni i w puszczy”, na stałe zagościł w szkolnej podstawie programowej i do dziś utrwala kolonialne narracje i wyobrażenia o „dalekim Innym”[19].
Jako mieszkańcy i mieszkanki Polski na wyciągnięcie ręki mamy produkty, które nie są u nas uprawiane, wytwarzane czy pozyskiwane. Są to m.in. kawa, kakao czy awokado, minerały niezbędne do produkcji telefonów i tabletów, takie jak cyna, tantal, woflram i złoto, a także ubrania tworzone w ramach tzw. szybkiej mody. Łatwy dostęp do nich nie byłby możliwy, gdyby nie zostały utrzymane związki i zależności gospodarcze i polityczne powstałe w wyniku wcześniejszych relacji kolonialnych. Polska również z nich korzysta. Jako członek klubu bogatych – w ramach Unii Europejskiej, Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju, Banku Światowego czy Międzynarodowego Funduszu Walutowego – Polska może negocjować korzystne dla siebie umowy handlowe czy kredyty na preferencyjnych warunkach. Współuczestniczy w dyktowaniu warunków światowej polityki gospodarczej, która zmusza kraje globalnego Południa do obniżania kosztów pracy i cen swoich zasobów. Ostatnie badania[20] wskazują, że pomimo formalnej dekolonizacji bogate kraje nadal bogacą się poprzez przywłaszczanie z globalnego Południa dziesiątek miliardów ton surowców i setek miliardów godzin ludzkiej pracy rocznie. Taki proceder nosi miano neokolonializmu. Jego charakterystyczną cechą jest to, że możemy korzystać z tych produktów bez ponoszenia kosztów ich uprawy, produkcji czy wydobycia. Kosztów, dodajmy, które wiążą się z wojną, śmiercią, porwaniami, gwałtami, wyzyskiem i destrukcją środowiska. Nie bez powodu awokado nazywane jest „krawym”[21], a minerały wykorzystywane do produkcji taniej elektroniki noszą miano „minerałów konfliktu”[22]. Wspomniana zaś wcześniej „tania siła robocza” to w dużej mierze migranci i migrantki, uchodźcy i uchodźczynie, którzy i które ze względu na nieuregulowany status prawny często stają się ofiarami wyzysku i przemocy.
Przykład? Dążenie Unii Europejskiej( w tym Polski) do osiągnięcia zielonej i zrównoważonej gospodarki prowadzi do degradacji środowiska i łamania praw człowieka w Demokratycznej Republice Konga (DRK). To tam wydobywa się 70% światowych zasobów kobaltu, który stanowi niezbędny minerał do produkcji baterii w panelach słonecznych i samochodach elektrycznych. Wydobyciem zajmują się międzynarodowe korporacje, które wykorzystują miejscową siłą roboczą, w tym pracę dzieci, płacąc zatrudnionym mniej niż 2 dolary dziennie.[23] Jednocześnie nie inwestują zarobionych pieniędzy w lokalną infrastrukturę, gospodarkę czy usługi, lecz, w ramach unikania opodatkowania, przelewają je na zagraniczne konta[24]. W ten sposób pozbawiają lokalną społeczność dostępu do podstawowych potrzeb, takich jak służba zdrowia czy edukacja, jednocześnie zostawiając ją z problemem zdegradowanego na skutek wydobycia środowiska.
Swoboda w eksploatowaniu ludzi i zasobów spoza Europy świadczy o tym, że Polska jest częścią bogatego świata, a przez to też ważnym miejscem na szlakach migracyjnych. I choć jeszcze niedawno stanowiła kraj tranzytowy, przez który się jedynie przejeżdżało do Europy Zachodniej, dziś coraz częściej okazuje się docelowym miejscem migracji. Dla wielu osób spoza Europy Polska jest miejscem nie tylko bogatym, lecz także bezpiecznym. Członkostwo w Unii Europejskiej i NATO dla wielu osób oznacza, że Polska jest krajem, w którym można planować swoją przyszłość. Wydawałoby się, że Polacy, którzy sami jeszcze nie tak dawno wysuwali roszczenia kolonialne, tłumacząc je biedą i niemożliwością rozwoju kraju bez zasobów zewnętrznych; Polacy, którzy tułali się przez wieki w poszukiwaniu lepszego życia, będą mieli więcej zrozumienia dla migrujących dziś do Polski osób. Tymczasem to migranci stają się obecnie w naszym kraju jednym z celów najczęstszych ataków, wyzwisk i uprzedzeń[25]. Centralna dla idei europejskiego kolonializmu idea rasy i rasizmu przejawia się w Polsce tym, że im ciemniejszy ktoś ma kolor skóry, tym trudniej zobaczyć w nim człowieka. Najlepszym tego przykładem jest stosunek polskiego społeczeństwa względem uchodźców na granicach polsko-ukraińskiej i polsko-białoruskiej. Osobom białym – Ukraińcom czy Białorusinom – zapewnia się schronienie, a osoby niebiałe, pochodzące z Iraku, Indii czy Demokratycznej Republiki Konga, których mieszkańcy pracują na nasz dobrobyt, skazuje się na śmierć w lesie[26].
„Kolonializm wcale się nie skończył, jest wszędzie”[27]. Uwikłane są w niego polskie instytucje gospodarcze, polityczne, kulturalne i naukowe. Na polskich uczelniach wciąż można podjąć kształcenie na wydziałach orientalistycznych, które w swej nazwie wprost odwołują się do egzotyzującego myślenia o wschodnim świecie, a w muzeach znaleźć stereotypizujące „Innych” opisy i reprezentacje. Przeglądając podstawę programową do języka polskiego, historii czy muzyki, można zobaczyć, że nasz sposób opowiadania i myślenia o świecie nie zmienił się tak bardzo od poprzedniego wieku. Jest wyrazem „epistemicznej kolonialności”, czyli niekończącego się tworzenia teorii i narracji opartych na tradycjach europejskich i tworzonych przez Europejczyków. W podręcznikach do geografii dominują rzetelene informacje dotyczące fauny i flory w Afryce, Azji, Ameryce Południowej i Środkowej oraz stereotypowe przedstawienia ich mieszkańców w kontekście przeludnienia, wojen i biedy. Te wyobrażenia o „dalekich Innych” są następnie powielane w polskich przekazach medialnych, które miejsca niezachodnie pokazują rzadko i pobieżnie, najczęściej w sytuacjach katastrof naturalnych i konfliktów zbrojnych. Problem tkwi nie tylko w braku informacji, lecz także perspektywie, którą się przyjmuje. Oglądając polskie kanały podróżnicze na Youtubie[28], które dość szczegółowo pokazują niezachodnie miejsca, często można utwierdzić się tylko w przekonaniu, że są one biedne, tanie, niebezpieczne i zacofane[29]. Takie reprezentacje potęgują obecne w polskim języku stereotypizujące wyrażenia opisujące świat, takie jak „daleko za Murzynami” czy „niezły Meksyk”.
W kolonializm uwikłani jesteśmy wszyscy, jeśli patrzymy na niego jak na projekt ideologiczny, który wykorzystuje odczłowieczające, różnicujące, hierarchizujące mechanizmy i zezwala na wykluczenie i wyzysk. Przejawia się w naszym stosunku do zwierząt, przyrody i jej zasobów, o których myśli się w kategoriach posiadania, podboju, podporządkowania i eksploatacji. Jest widoczny w postawach Polaków względem migrantów, których obecność kwestionuje jasne podziały narodowe, i wobec osób LGBT+, które zaprzeczają binarnemu, kolonialnemu wyobrażeniu o płci[30]. Narracja kolonialna odmawia człowieczeństwa i wyklucza te osoby, których tożsamości nie wpisują się w jasne kategorie i hierarchie, czyli uchodźców, Afropolaków, Żydów, Romów czy osoby z niepełnosprawnościami. W kolonializmie chodzi bowiem nie tylko o podboje i terytoria, lecz także o idee, formy, obrazy i wyobrażenia, które służą usprawiedliwianiu wyzysku i utrzymywaniu władzy. I w takim rozumieniu kolonializm jak najbardziej nas dotyczy.
Polskie aspiracje kolonialne
Współczesny kolonializm
Kolonializm w nas i wokół nas
Autorka: Magda Bodzan – antropolożka, trenerka edukacji globalnej. Doktorantka w Szkole Doktorskiej Nauk Humanistycznych UW, gdzie realizuje projekt dotyczący dawnego rosyjskiego obozu uchodźczego na Filipinach.
Wspieraj projekty takie jak ten. Kliknij w przycisk obok i przekaż darowiznę. Razem możemy więcej!
Globalne nierówności rosną i dziś są tak znaczące, jak na początku XX wieku. Dziesięć procent najbogatszych ludzi na świecie posiada obecnie ponad połowę światowych zasobów, a najbiedniejsza połowa – osiem procent[1]. Zachodni model rozwoju okazał się nie tylko nieskuteczny w niwelowaniu globalnych nierówności, lecz także szkodliwy, prowadząc do katastrofy klimatycznej i szóstego wymierania gatunków.
Zachodni model rozwoju, czyli jaki? Taki, który oparty jest na wzroście gospodarczym wyrażonym w PKB, czyli rozmiarze konsumpcji. Model ten zakłada, że celem wszystkich społeczeństw jest upodobnienie się do „rozwiniętych”, wysoko konsumpcyjnych społeczeństw zachodnich. Prowadzić ma ku temu jedna, dostępna dla wszystkich droga, której kolejne etapy są bardziej zaawansowane i lepsze od poprzednich. Dość celnie definicję tego modelu ujął pewien telewizyjny spiker, który relacjonując otwarcie restauracji Mcdonalds w Radomiu w 1994 roku, powiedział: „Nie bez powodu, proszę Państwa, powoli, ale jednak, zbliżamy się do Europy. Pewnym etapem na tej drodze jest na pewno otwarcie restauracji McDonalda”[2]. I tak krajom o niższym PKB, określanym jako „rozwijające się” czy „nierozwinięte”, obiecuje się, że jeśli tylko nie ustaną w wyścigu i poddadzą się odpowiedniej „samotresurze”[3], również dobiegną do mety rozwoju i zaznają luksusu rozwiniętego świata.
Tyle tylko, że to nieprawda i jest ku temu kilka powodów.
Po pierwsze, duża część bogactwa krajów dziś „rozwiniętych” to bogactwo przywłaszczone, czy to w wyniku kolonizacji, czy wojen imperialnych. Założenie, iż każdy może pójść tą samą drogą, jest błędne; taka możliwość była i nadal jest dostępna tylko dla nielicznych.
Po drugie, bogactwo krajów „rozwiniętych” opiera się między innymi na zaciąganiu długów. Obecnie najwięksi pożyczkobiorcy to największe gospodarki na świecie. Dzięki pożyczkom mogą kontynuować swoje programy rządowe, pomimo wynikającego z recesji spadku wpływów z podatków. Pożyczanie „dojrzałym” gospodarkom wydaje się mniej ryzykowne, przez co mają one łatwiejszy dostęp do pożyczek na preferencyjnych warunkach, o jakich kraje „rozwijające się” mogą tylko pomarzyć.
Po trzecie, natura kosztów obfitej konsumpcji, jakie ponosi nasza planeta, jest zbyt wysoka. Gdyby wszyscy ludzie na świecie żyli na poziomie przeciętnego mieszkańca Stanów Zjednoczonych, potrzebowalibyśmy pięciu planet, a Polski – trzech[4]. Logika ciągłego wzrostu gospodarczego już doprowadziła nas na skraj katastrofy klimatycznej. Eksplozja w światowym handlu, konsumpcji, wzroście populacji i urbanizacji, jaka ma miejsce od początku lat 50., odbyła się ogromnym kosztem przyrody i stabilności ekosystemów. Obecnie co dwadzieścia pięć minut ginie jeden gatunek zwierząt na świecie, a ludzkość co roku przekracza swój budżet biologiczny[5]. Oznacza to, że koszty, jakie ponoszą ekosystemy, by spełnić wszystkie potrzeby ludzkie – od produkcji żywności po pochłanianie dwutlenku węgla – przewyższają zdolność środowiska do regeneracji.
Według niektórych badaczy podział na kraje „rozwinięte” i „rozwijające się” powoli traci rację bytu – chociażby dlatego, że 75% ludzkości żyje w państwach, które określa się mianem średniozamożnych. O ile różnice w dochodach między krajami spadają, nierówności wewnątrzkrajowe rosną. Jak alarmują naukowcy, globalne nierówności wydają się dziś tak duże, jak u szczytu zachodniego imperializmu na początku XX wieku[6]. To powrót do sytuacji, kiedy garstka bogatych przywłaszcza lwią część zysków wypracowanych przez ogół. Dwudziestu dwóch najbogatszych na świecie mężczyzn ma majątek większy niż zasoby wszystkich kobiet na kontynencie afrykańskim[7], a dostęp do telefonu komórkowego jest bardziej powszechny niż dostęp do czystej toalety[8].
Czy na tym polegać ma rozwój? I jak to się stało, że jest on dominującym modelem na świecie?
Szukając odpowiedzi na to pytanie, warto wrócić do dziewiętnastowiecznych teorii ewolucjonistycznych. Ówcześni europejscy intelektualiści – pod wpływem informacji o ludziach zamieszkujących zamorskie kolonie – twierdzili, że wszystkie społeczeństwa przechodzą przez te same stadia rozwoju, od form prostych do bardziej złożonych. I tak instytucje i społeczeństwa „prymitywne” lokalizowali w przeszłości i w skolonizowanym świecie, a te „zaawansowane” w rodzimych społeczeństwach. Europejczycy wierzyli, że podróżując do „prymitywnych” części świata, podróżują niejako do przeszłości. Ludzi skolonizowanych traktowali jak barbarzyńców będących na innym etapie ewolucji, a siebie postrzegali jako cywilizowane, żyjące w czasach nowożytnych, rozwinięte społeczności. Rzekome pomaganie „zacofanym” społeczeństwom w rozwoju i postępie nosiło miano misji cywilizacyjnej, a de facto usprawiedliwiało kolonialną dominację.
Historycznych korzeni współczesnego, zintytucjonalizowanego rozwoju należy zaś szukać w politycznych przetasowaniach po drugiej wojnie światowej. Stany Zjednoczone były jej wielkim wygranym, stały się gospodarczym i politycznym hegemonem. By utrzymać światowe przywództo, potrzebny był im koncept, który umożliwiłby ingerencję w życie i gospodarki innych społeczeństw. W ten sposób narodziła się idea „zacofania”[9], a wraz z nią nowa era dla świata – era globalnego rozwoju. Z dnia na dzień dwa miliardy ludzi[10] uznane zostały za nie dość rozwinięte. Ich ubóstwo miało być „ułomnością i zagrożeniem” zarówno dla własnych gospodarek, jak i dla bogatych obszarów świata[11]. Powołane do życia organizacje, takie jak ONZ, Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy, spajały ten nowo wytworzony system. Wzmacniały go też liczne teorie modernizacji, w tym teoria „startu” amerykańskiego ekonomisty i doradcy politycznego – Walta Rostowa. Jak na ewolucjonistę przystało, wyróżnił on pięć stadiów rozwoju państwa, od tradycyjnego po wysoko konsumpcyjne, uniwersalizując oparty na masowej konsumpcji zachodni model rozwoju. Zgodnie z tymi doktrynami kraje uznane za biedne stały się celem niekończących się programów interwencjonistycznych i rozwojowych, a ich populacje, zasoby naturalne i handel – obiektami dokładnych kalkulacji zagranicznych ekspertów.
Choć dziś sposób mierzenia rozwoju opiera się na wskaźniku rozwoju społecznego HDI, który bierze pod uwagę także pozaekonomiczne czynniki, takie jak oczekiwana liczba lat edukacji dzieci, nie zmieniło się jedno – nadal opiera się on na paradygmacie wzrostu gospodarczego. Dopóki tak będzie, kolejne przebrania rozwoju, takie jak „zrównoważony” czy „alternatywny”, będą jedynie listkiem figowym dla dewastujących przyrodę i eksploatujących ludzi praktyk rozwojowych. W samych dążeniach społeczeństw do eliminacji skrajnego ubóstwa i głodu, zmniejszenia wskaźnika śmiertelności okołoporodowej, zapewnienia sprawiedliwego i powszechnego dostępu do wody czy edukacji nie ma niczego złego. Krytyka dotyczy sposobów ich realizacji i mierzenia, które wartości materialne stawiają ponad niematerialnymi i ignorują ludzkie potrzeby związane z dobrostanem psychicznym, poczuciem sensu i przynależności do wspólnoty.
Używając określeń takich jak „rozwinięty”, „rozwijający się”, „prymitywny” i „cywilizowany”, wzmacniamy myślenie, w którym wszyscy chcą, mogą czy wręcz powinni iść tą samą drogą i w taki sam sposób, co okazuje się niemożliwe i szkodliwe. Trzeba więc tworzyć taką rzeczywistość, również językową, w której jest miejsce dla różnych interpretacji świata i wizji życia oraz związanych z nimi praktyk. Sformułowania takie jak „oni jeszcze nie dorośli do tego, by…”, czy „u nich wciąż są…” (stosowane do opisu między innymi kultur tradycyjnych) wzmacniają przeświadczenie, że rozwój jest problemem odległych miejsc, zwanych „Trzecim Światem”, „globalnym Południem”, „peryferiami” czy „nie-Zachodem”, a społeczności określane jako „rozwinięte” osiągnęły już wszystko na poziomie społecznym, ekologicznym czy gospodarczym. A wystarczy spojrzeć chociażby na alternatywny światowy wskaźnik szczęścia HPI, który mierzy zarówno nasze dobre samopoczucie pod względem długiego, szczęśliwego i sensownego życia, jak i nasze tempo zużycia zasobów, czy rzeczywistość dookoła nas by zobaczyć, że wcale tak nie jest.
Autorka: Magda Bodzan – antropolożka, trenerka edukacji globalnej. Doktorantka w Szkole Doktorskiej Nauk Humanistycznych UW, gdzie realizuje projekt dotyczący dawnego rosyjskiego obozu uchodźczego na Filipinach.
Wspieraj projekty takie jak ten. Kliknij w przycisk obok i przekaż darowiznę. Razem możemy więcej!
Przysłuchując się wiadomościom ze świata, szczególnie tym dotyczącym zmiany klimatu, trudno nie spotkać się z opinią, że wszystkiemu winne jest przeludnienie. Pomysł, że wielu problemom można by zaradzić, gdyby na świecie było mniej ludzi, nie jest nowy. W debacie publicznej istnieje od co najmniej 200 lat i pojawia się zwykle jako pozornie łatwe i skuteczne rozwiązanie złożonych problemów, takich jak bieda, wojna czy głód. Tak kiedyś, jak i dziś, usprawiedliwia uprzedzenia rasowe i klasowe oraz służy interesom tych, dla których rozwiązanie danej kwestii łączyłoby się ze znaczącymi zmianami dotychczasowego stylu życia.
Do roku 1800 ludzka populacja była niewielka i przyrastała powoli. Na początku naszej ery na świecie było ok. 240 milionów ludzi, a w roku 1700 – ok. 600 milionów[1]. Pierwszy miliard przekroczony został zaledwie sto lat później, a obawa o to, że ludzi jest za dużo, stała się częścią debaty publicznej. Przyczynił się do tego m.in. brytyjski ekonomista Thomas Malthus. W eseju poświęconym kwestii populacji (An Essay on the Principle of Population) z 1798 r. wysunął tezę, że liczba ludności wzrasta nieustannie, zaś zasoby żywności i ziemia, która ją produkuje, są ograniczone. Malthus twierdził, że głód i epidemie są koniecznością i gwarantują równowagę między potrzebami ludzi a dostępnymi zasobami. Choć jego teza okazała się błędna, zdominowała późniejszy sposób myślenia. Dla klas rządzących stanowiła zwolnienie z obowiązku walki z głodem jako zjawiskiem naturalnym i nieuchronnym, a także uwolniła większość Europejczyków od poczucia winy wobec ofiar europejskiego kolonializmu.
Od czasów Malthusa nasza liczebność wzrosła siedmiokrotnie[2]. Szczyt tego wzrostu nastąpił w latach 1962 i 1963. Konieczność regulacji ludzkiej populacji stała się częścią agendy światowej polityki[3]. Narrację mówiącą o tym, że przeludnienie jest plagą, która zagraża wydajności ziemi, wspierała m.in. wydana w 1968 r. i szeroko komentowana książka „The population bomb”. Jej autorzy, profesor Paul R. Ehrlich i Anna Ehrlich, argumentowali, że przeludnienie skutkować będzie światową plagą głodu w latach 70. i 80. Podobnie jak Malthus, pomylili się. Głód – owszem – dotknął w tym czasie wiele społeczeństw, ale nie tych najzamożniejszych. Wiązał się nie z brakiem żywności, a brakiem dostępu do niej, który wynikał nie z przeludnienia, tylko z decyzji politycznych[4]. Erlichowie, co sami przyznali po latach, nie docenili dwóch aspektów: wpływu nowych technologii na podaż żywności oraz potencjału, jaki na obniżenie wskaźnika urodzeń miało zapewnienie kobietom edukacji, możliwości pracy oraz dostępu do antykoncepcji i aborcji[5].
Współczesna debata wokół kwestii przeludnienia dotyczy przede wszystkim zmiany klimatu. Jak zauważa jeden z orędowników depopulacji, David Attenborough, „wszystkie nasze problemy środowiskowe stają się łatwiejsze do rozwiązania przy mniejszej liczbie ludzi, a przy większej ich rozwiązanie okazuje się coraz trudniejsze czy wręcz niemożliwe”[6].
Tymczasem tempo wzrostu światowej populacji spada. Najnowsze badania prognozują, że liczba ludności osiągnie szczyt w 2064 r. na poziomie 9,73 miliarda, a następnie spadnie do 8,79 miliarda w 2100 r.[7]
Jedną z obaw kryjących się w twierdzeniu o zbyt dużej liczbie ludzi na świecie jest przekonanie, że zasoby, niezbędne do przeżycia zwierząt ludzkich i pozaludzkich, ulegną wyczerpaniu. Działalność człowieka już dziś doprowadziła do zmiany klimatu, której brutalności – w postaci braku pożywienia, wody czy miejsca do życia – doświadczają miliony bytów na świecie. Rezultatem działania człowieka jest też szóste wymieranie gatunków i, jak pokazują badania, ta dramatyczna rzeczywistość będzie się tylko pogarszać[8]. Wiedząc, jakim kosztem dla planety jest każda nowa osoba oraz ile cierpienia ją czeka w ponurej – według przewidywań – przyszłości, wielu ludzi świadomie rezygnuje z posiadania dzieci[9].
Coraz częściej pojawiają się jednak głosy, że za zmianę klimatu nie powinniśmy obwiniać przeludnienia[10]. Nie wszyscy ludzie przyczynilili się i przyczyniają do takiego stanu rzeczy w równym stopniu i brak zaakcentowania tego rozróżnienia jest niesprawiedliwy. Jak zauważa dr Anu Ramaswami, nie istnieje bezpośredni związek między liczbą ludności a emisją gazów cieplarnianych. Mniejsza liczba ludzi może oznaczać mniejsze emisje, ale te nie są równomiernie rozłożone na całym świecie, bo korzystamy z zasobów w bardzo nierówny sposób, tak na poziomie poszczególnych krajów, jak i wewnątrz nich[11]. Taka korelacja istnieje natomiast między zmianą klimatu a konsumpcją[12]. Jak pokazuje raport Oxfam, najbogatszy 1% ludności świata produkuje więcej dwutlenku węgla niż najbiedniejsze 50%[13]. Oznacza to, że nawyki konsumenckie tej niewielkiej grupy mają znacznie większy wpływ na stan środowiska niż ogólna liczba ludności. Oczywiście emisje dwutlenku węgla są tylko jednym z rodzajów antropopresji, czyli ogółu działań wywieranych przez człowieka na środowisko naturalne, niemniej nadmierna konsumpcja wynikająca z gospodarki opartej na ciągłym wzroście jest istotnym, a często pomijanym, kawałkiem tej układanki. Gdyby było inaczej, punktem wyjścia do rozmów o przeludnieniu byłyby na przykład napędzające konsumpcję wyprzedaże z okazji Black Friday[14], a ich scenerią – opływające w dobra materialne wątpliwej użyteczności centra handlowe. Tymczasem ta opowieść zwykle zaczyna się od spotkania „innego” gdzieś w Indiach, Chinach czy Nigerii i snują ją ci, którym nikt nie sugeruje, że nie powinni mieć dzieci.
Thomasa Malthusa, ojca trójki dzieci, do rozważań na temat demografii sprowokował widok londyńskiej biedoty miejskiej u progu rewolucji przemysłowej. Co istotne, myśląc o sposobach zaspokojenia potrzeb ludzi, nigdy nie miał na myśli wszystkich ludzi. Jego myśli krążyły głównie wokół pytania, jak wyżywić masy proletariuszy i rzesze ich dzieci, nie narażając jednocześnie na szwank zaopatrzenia w żywność ogółu społeczeństwa[15]. Przeciwstawiał się wszelkiej pomocy materialnej na rzecz biednych, twierdząc że poskutkowałaby ona większym przyrostem naturalnym, który doprowadziłby do klęski głodu. Podobnie myślał i pisał w tamtym czasie inny brytyjski duchowny – Joseph Townsend, który źródeł biedy i głodu upatrywał nie w wojnach, złych rządach czy głodowych płacach, a w wysokiej dzietności ubogich.
Winston Churchill za głód bengalski w 1943 r. obwiniał rozmnażających się jak „hodowlane króliki” Indusów, a nie fakt, że przez wiele miesięcy odrzucał pilne prośby o eksport żywności do Indii, by chronić własne zapasy w Wielkiej Brytanii[16]. W 2013 r. David Attenborough twierdził, wbrew dostępnej wiedzy, że za głód w Etiopii w latach 80. odpowiadała nie polityka celowego zagłodzenia ludzi, a przeludnienie[17]. Paul R. Ehrlich w rozdziale otwierającym „The population bomb” zilustrował problem przeludnienia sceną z zatłoczonego Delhi, kiedy wraz z żoną i córką próbował przedostać się taksówką do hotelu. Widzianych zza okna ludzi nazwał „motłochem”, a scenę opisał jako „piekielną”, pełną „ludzi jedzących, piorących, śpiących, wsadzających ręce przez szyby taksówki, żebrzących i wypróżniających się publicznie”[18]. Wyznał, że tamtej nocy zrozumiał przeludnienie „emocjonalnie”, choć z dowodów wynika, że po prostu spotkał się ze skrajnym ubóstwem. Jak sam przyznał, jego apele o ochronę środowiska były napędzane strachem i odrazą do mieszkańców nieformalnych osiedli[19].
Głoszone przez niego tezy wzmocniły panikę populacyjną lat 70. i 80., której rezultatem były m.in. przymusowe, czasem nielegalne i często niebezpieczne sterylizacje, m.in. w Meksyku, Boliwii, Peru, Indonezji i Bangladeszu. Indie, kierowane wówczas przez premierkę Indirę Gandhi i jej syna Sanjaya, przyjęły politykę, która w wielu stanach wymagała sterylizacji mężczyzn i kobiet w celu uzyskania wody, elektryczności, kart żywnościowych, opieki medycznej i podwyżek płac[20]. Jeszcze w 2011 r. Wielka Brytania w ramach pomocy zagranicznej i w imię walki ze zmianą klimatu finansowała niebezpieczne zabiegi sterylizacji kobiet w Indiach[21] (przy jednoczesnym wspieraniu rozwoju elektrowni na paliwa kopalne na tym obszarze). Jak zauważa dr Kalpana Wilson, narażanie kobiet na niebezpieczne, często kończące się śmiercią, zabiegi w imię kontroli populacji, pokazuje przemoc takich praktyk. Zamiast zapewnienia dostępu do bezpiecznej antykoncepcji, która umożliwia kontrolę urodzeń, taka polityka odczłowiecza kobiety i określa jako „nadmiernie rozrodcze”[22].
Argument „jest nas za dużo” jest niebezpieczny, bo od razu pojawia się pytanie, która część ludzkości powinna zostać zredukowana. To nie jest nowe pytanie. Ma za sobą ponurą przeszłość, z eugeniką i Holokaustem na czele, kiedy do kategorii ludzi zbędnych zaliczano osoby rdzenne, niepiśmienne, z niepełnosprawnościami, niearysjkie, chorujące na epilepsję czy uzależnione od alkoholu. Obecnie populacja najdynamiczniej rośnie w Afryce i Azji. W dużej mierze wynika to z tzw. „pędu populacji” (population momentum), czyli sytuacji, w której wiele kobiet w wieku rozrodczym posiada dzieci; nawet gdyby większość z nich zdecydowała się mieć ich mniej, populacja nadal by się powiększała. Wobec tego, jak zauważa dr Arvind Ravikumar, kiedy ludzie mówią o zmniejszeniu populacji, odnoszą się w szczególności do populacji ludzi czarnych i brązowych[23]. Gdyby chodziło o wszystkich ludzi, państwa z globalnej Północy nie alarmowałyby o spadającym wskaźniku urodzeń i nie wprowadzały programów promocji dzietności. Trudno oprzeć się wrażeniu, że współczesny maltuzjanizm przybrał formę rasizmu.
Jako taki, funkcjonuje w debatach poświęconych kwestii migracji. Wyraża się w sformułowaniach o „zalewającej nas fali” migrantów, którzy będą „rozmanażać się na potęgę”, by „przejąć społeczeństwo”. Tymczasem badania pokazują, że migranci przyjmują model reprodukcji typowy dla kraju docelowego[24].
W 2019 r. w El Paso w Teksasie biały rasista zastrzelił 22 osoby, w większości mające latynoskie korzenie. Krótko przed zamachem sprawca opublikował w internecie manifest, w którym napisał: „Jeżeli pozbędziemy się wystarczająco dużo ludzi, nasze życie może się stać bardziej zrównoważone”[25]. Kilka miesięcy wcześniej w Christchurch w Nowej Zelandii inny biały terrorysta zorganizował zamachy na dwa meczety. Zabił 51 muzułmanów. W swoim manifeście pisał m.in. o potrzebie ratowania środowiska, a odpowiedzialnością za zmianę klimatu obarczał przeludnienie, któremu winne miałyby być osoby spoza Europy[26].
W argumencie „ludzi jest zbyt wiele” rzadko chodzi o wszystkich, zawsze są „pewni ludzie”, których nie powinno być. Takie podejście, motywowane często rasizmem, klasizmem i seksizmem, przenosi odpowiedzialność za złą sytuację na ludzi najbardziej nią dotkniętych. I co istotne odsuwa dyskurs od prawdziwego problemu: od tego, kto ma władzę i jak zorganizowana jest gospodarka.
Autorka: Magda Bodzan – antropolożka, trenerka edukacji globalnej. Doktorantka w Szkole Doktorskiej Nauk Humanistycznych UW, gdzie realizuje projekt dotyczący dawnego rosyjskiego obozu uchodźczego na Filipinach.
Wspieraj projekty takie jak ten. Kliknij w przycisk obok i przekaż darowiznę. Razem możemy więcej!
Słowa Indianin zaczęto używać wobec rdzennych mieszkańców Ameryki wraz z początkiem europejskiego panowania kolonialnego nad zamieszkiwanym przez nich kontynentem. Choć niektórym Polakom może się wydawać, że słowo to posiada neutralny wydźwięk, to bliższe przyjrzenie się okolicznościom, w jakich było kiedyś używane, prowadzić może do zupełnie odmiennego wniosku.
W krajach hiszpańskojęzycznych słowo Indianin jest powszechnie uważane za inwektywę. Można by argumentować, że fakt, że w innych językach konkretny wyraz może kogoś obrażać, nie oznacza, że w polszczyźnie też tak musi być. Warto jednak na początku omówić, dlaczego słowo Indianin jest obraźliwe w innych językach.
W Meksyku – kraju, z którego pochodzę – Indio posiada wyraźnie negatywny wydźwięk. Stosuje się je, żeby wyrazić podobny sens jak w przypadku polskiego słowa burak czy wieśniak. Jako że te określenia są Polakom znane, chciałbym zachęcić do wspólnego zastanowienia się nad tym, dlaczego słowo burak jest w Polsce obraźliwe.
Czy ktoś pochodzący ze wsi chętnie przedstawia się jako burak czy wieśniak? Z czyjej perspektywy wypowiada się to słowo? Jeżeli jesteśmy w stanie pochylić się nad tym zagadnieniem, możemy przybliżyć się do zrozumienia, dlaczego słowo Indianin jest obraźliwe dla rdzennych mieszkańców Ameryki.
Osoby, które nazywają burakiem kogoś w Polsce, robią to najczęściej, żeby wyrazić jakiś rodzaj pogardy dla takiej osoby: przedstawiają opisywaną postać jako kogoś gorszego. Często mówi tak osoba, która uważa, że ktoś pochodzący z miasta jest pod jakimś względem lepszy od mieszkańców wsi.
Podobnie rzecz ma się w przypadku Indianina.. Europejczycy, którzy byli przekonani o wyższości europejskiego porządku w XV wieku, nazwali tak mieszkańców ziemi, do której przybyli i którą chcieli przejąć. Mieszkańców, w ich mniemaniu, gorszych. Na marginesie warto przypomnieć o błędnym pierwotnym przekonaniu Krzysztofa Kolumba, który myślał, że dotarł do Indii zamiast do innej ziemi, wcześniej nieznanej Europejczykom (podkreślam – Europejczykom, gdyż te ziemie były rzecz jasna znane ówczesnym mieszkańcom tego terytorium).
A teraz wyobraźmy sobie, że jakiś obcokrajowiec przyjeżdża do Polski i chce opisywać i przedstawiać ludność tutejszą na swoim blogu. W jaki sposób on albo ona ma pisać o ludziach ze wsi, czy może używać słowa burak? Do kogo taki obcokrajowiec powinien się zwrócić, żeby lepiej poznać Polaków ze wsi, a następnie móc o nich mówić? Do kogoś z miasta, czy do kogoś ze wsi?
Jeżeli ten obcokrajowiec będzie rozmawiał tylko z ludźmi pochodzącymi z dużych miast, ryzykuje, że przyjmie ich perspektywę na temat osób pochodzących ze wsi, co może mu uniemożliwić inne sposoby poznania i mówienia o mieszkańcach polskiej wsi.
Właśnie tak stało się ze słowem Indianin. Choć język polski nie wydaje się językiem kolonizującym terytorium Ameryki Łacińskiej, posługuje się on słowami byłych konkwistadorów, takimi jak określenie Indianie czy niefortunne sformułowanie traktowane jako pewnik w dydaktyce i w kulturze: odkrycie Ameryki.
Użytkownik języka polskiego, posługując się określeniem Indianin, może myśleć, że nie ma ono negatywnych skojarzeń, zwłaszcza że w innych krajach sąsiednich, na przykład w Niemczech, takie słowo również występuje. Ignoruje on jednak okoliczności dotyczące osoby, o której mowa (Indianin), czyli pogardliwy wydźwięk tego słowa obecny dziś w różnych językach. Badacz Boaventura de Sousa Santos takie zjawisko nazywa niewiadomym. Według jego teorii wszystkie systemy wiedzy stają się także systemami niewiadomych:
Pewien system wiedzy jest hegemoniczny do tego stopnia, że w przekonujący sposób pomija „niewiadome”, z którymi żyje lub wytwarza i wiarygodnie zaprzecza istnieniu jakiegokolwiek innego rodzaju wiedzy w jakimkolwiek konkurencyjnym systemie poznawczym(1).
Wiedza na temat mieszkańców rdzennych, która dotarła do Polski, pochodzi z ust i piór innych Europejczyków, a nie z dialogu z rdzennymi mieszkańcami Ameryki. Zamiast nazywać ich Mapucze, Aztekowie czy Inkowie, konkwistadorzy wybrali słowo, które rozmywa tożsamość tych osób, co ułatwiło proces kolonizacji. Słowo Indianin zawierało pewien ideologiczny aspekt, który na przestrzeni lat legitymizował i usprawiedliwiał destrukcyjne działania konkwistadorów europejskich.
Już w XVIII wieku historyk Francisco Javier Clavijero krytykował teksty europejskich intelektualistów, którzy przedstawiali rdzennych mieszkańców jako mentalnie niesprawnych, dzikich i słabych. Przypisywał to niewiedzy tych intelektualistów, która była rezultatem braku ich bezpośredniego kontaktu z tymi ludźmi i owocem przyswojenia narracji konkwistadorów. Filozof Enrique Dussel sugeruje, że rok 1492 zapoczątkował nie tylko odkrycie Innego, lecz także negację odmienności(2).
W 1987 roku francuscy lingwiści zbadali słowniki francuskie, hiszpańskie, angielskie, portugalskie i włoskie, ukazujące się drukiem od XVII wieku. Mimo że w pozycjach z XVII i XVIII wieku nie odnaleźli hasła Indianin, zostało ono wspomniane w definicji barbarzyńcy(3).
W pierwszej połowie XIX wieku w Meksyku powoli zaczęto zastępować słowo Indio słowem Indigena, które według Diccionario de la Real Academia oznaczało ten, który jest naturalnie z tego miejsca. Indio, wybrane przez konkwistadorów, nabrało od początku kolonizacji cech negatywnych, związanych z podziałem kastowym(4).
W Polsce toczy się obecnie debata nad używaniem słowa Indianin. Niektórzy bronią jego użycia, twierdząc, że w polskim środowisku naukowym stosuje się ten termin ze względów tradycyjnych(5). Nasuwa się jednak pytanie, czy stosowanie nadal określenie Indianin w języku polskim rzeczywiście przyczynia się do poznawania świata i rozwoju nauki, czy też może te procesy ograniczać.
Autor: Alexis Angulo – Doktorant Szkoły Doktorskiej Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Absolwent polonistyki w ramach Indywidualnych Studiów Międzyobszarowych na Uniwersytecie Śląskim. Z pochodzenia Meksykanin, założyciel i prowadzący hiszpańskojęzycznego podcastu „Proyecto Polonia” poświęconego polskiej kulturze i zagadnieniom społecznym. Jego praca doktorska dotyczy kolonializmu w polskich relacjach literackich o Ameryce Łacińskiej.
Wspieraj projekty takie jak ten. Kliknij w przycisk obok i przekaż darowiznę. Razem możemy więcej!
*Afrykę zamieszkuje ponad miliard ludzi w 54 różnych krajach. Zawarte w tytule słowo „Afryka” odnosi się do miejsca wyobrażonego, kreowanego na wymagające pomocy z zewnątrz.
Wydawało się, że łączenie podróżowania z wolontariatem to świetny pomysł na zwiedzanie świata w ciekawy, mniej komercyjny, odpowiedzialny sposób. Praca wolontariuszy miała przynosić „prawdziwą zmianę” w lokalnych społecznościach i dostarczać cennych doświadczeń kulturowych. Praktyka pokazała, że turystyka wolontaryjna, która z niszowego fenomenu stała się wartym 2 miliardy rocznie biznesem, pogłębia problemy, którym miała zaradzić. Pomimo krytyki, która od dekad dotyka wolonturystykę, biznes kwitnie. Dlaczego?
Od połowy XIX wieku, kiedy pociągi i statki pozwoliły podróżować taniej, szybciej i dalej niż kiedykolwiek wcześniej, zamożni turyści zapragnęli udawać się do mniej zasobnych miejsc, w których stać ich było na charytatywne gesty. Thomas Cook, założyciel jednego z pierwszych na świecie biur turystycznych, uczynił z tej aktywności część programu organizowanych przez siebie wycieczek. Podróżujący z nim po Palestynie i Egipcie brytyjscy turyści zasłynęli z rozdawania chleba nawet tysiącowi osób naraz. W jego interesie było zaaranżowanie dla klientów kontrolowanych sytuacji, w których mogli mieć szeroki gest bez narażania się na niespodziewany kontakt z żebrakami. Ci mogliby wprawić klientów w zły nastrój poprzez zderzenie świata wyobrażeń, który kreował Cook, z brutalną rzeczywistością (Biddle, s. 20). Okres dekolonizacji, którego szczyt przypadł na lata 60. i 70. XX wieku, uczynił połączenie wolontariatu z podróżowaniem domeną organizacji międzyrządowych. To wtedy powstały programy typu Korpusy Pokoju w USA czy Wolontariat Zamorski w Wielkiej Brytanii. Za pieniądze państwowe, w imię pomocy mniej „rozwiniętym” krajom (a de facto w ramach kulturowego imperializmu), wolontariusze wysyłani byli na długoterminowe projekty na całym świecie. Wraz z rozpowszechnieniem się podróży do coraz odleglejszych miejsc, zwiększała się świadomość podróżnych co do dysproporcji między poszczególnymi częściami świata. W ten sposób narodziła się idea turystyki zrównoważonej. Programami wolonturystycznymi zaczęły interesować się biura podróży i indywidualne firmy. Wprowadzały wolontariat do swoich ofert na stałe i rozszerzały go o kolejne aktywności i miejsca. W krótkim czasie branża wolonturystyczna przekształciła się w jedną z najprężniej rozwijających się gałęzi turystyki, wartą dziś 2 miliardy dolarów rocznie i przyciągającą co roku 10 milion turystów[1].
Wraz ze wzrostem zainteresowania programami wolonturystycznymi i komercjalizacją zjawiska, potrzeby przyszłych wolontariuszy wysunęły się na pierwszy plan kosztem potrzeb społeczności, które teoretycznie miały zaspokajać. Podobnie jak klienta komercyjnej agencji turystycznej, potencjalnego wolonturystę należało zwabić atrakcyjną ofertą odpowiadającą jego zainteresowaniom, by organizujące wyjazdy zachodnie agencje i lokalne organizacje mogły z nich czerpać zyski. Wolonturyści wykonywali więc szereg prac, które dawały poczucie satysfakcji i spełnienia, ale… nie miały sensu. Za przykład niech posłuży budowanie szkół, do których ze względu na brak środków na opłacene nauczycieli nigdy nie trafiło żadne dziecko. Krytycy zarzucali wolonturystyce wzmacnianie neoliberalnego systemu, w którym wolontariusze odnoszą większe korzyści niż lokalna społeczność. To wolontariusze byli prawdziwymi wygranymi: nabywali nowe umiejętności, zdobywali kolejne wpisy do CV i zyskiwali kapitał kulturowy wysoko ceniony na zachodnim rynku pracy. Badania[2] pokazały też, że krótkoterminowe programy wolonturystyczne odpolityczniają globalne problemy, nie prowokują do szerszego dialogu między społecznościami i nie przekładają się na zaangażowanie wolonturystów w zmianę strukturalnych relacji. Wolonturyści wyjeżdżają z przekonaniem, że bieda w krajach określanych mianem „rozwijających się” wynika z sytuacji losowej, a nie struktur i systemów, których sami są częścią, tak samo zresztą jak ludzie, którym mieli pomóc.
Kolejnym zarzutem pod adresem wolonturystyki jest to, że nie tylko przyczynia się do pogłębiania problemów, które ma rozwiązywać, lecz także generuje nowe. Dobrze pokazuje to przykład sierocińców. Zajmowanie się dziećmi na drugim końcu świata jest jedną z bardziej popularnych form wolontariatu zagranicznego. Wydaje się, że nie trzeba mieć do tego większych umiejętności. Wyobrażenie sobie, że ktokolwiek w Polsce zdecydowałby się na zapewnianie opieki dzieciom w domach dziecka czy szkołach przez rotacyjnie zmieniających się, niewykwalifikowanych zagranicznych wolontariuszy, weryfikuje to błędne założenie. Organizacje prawoczłowiecze od lat alarmują o różnych formach przemocy wobec dzieci w sierocińcach, w tym głodzeniu, kaleczeniu i celowym ich zaniedbywaniu, by zwiększyć wysokość i częstotliwość darowizn[3]. Podkreślają też odpowiedzialność wolonturystyki za rozkwit rynku handlu dziećmi. Statystki pokazują, że pomimo spadku liczby sierot, liczba domów dziecka przyrasta, szczególnie w miejscach popularnych turystycznie[4], a 80% dzieci żyjących obecnie w sierocińcach ma przynajmniej jednego żyjącego rodzica[5]. Dzieci z terenów wiejskich często mami się obietnicą kształcenia w mieście, dopuszczając się przy tym manipulacji, lub wręcz porywa lub kupuje od rodzin doświadczających biedy. Proceder stał się na tyle poważny, że od kilku lat wiele krajów, w tym Kenia, Uganda i Haiti, wprowadza serię praw, które mają lepiej regulować warunki powstawania i funkcjonowania tego typu placówek[6]. W 2018 Australia uznała handel dziećmi trafiającymi do sierocińców za współczesną formę niewolnictwa[7], a w dotyczącej praw dzieci rezolucji z 2019 r. ONZ powiązała z tym zjawiskiem wolonturystykę[8]. W wyniku takich rewelacji część instytucji wycofała się z oferowania wolontariatów w sierocińcach[9], ale nie z opieki nad dziećmi jako takiej. Drobne, niebiałe dzieci, które „wymagają pomocy” są zbyt cennym towarem, by z nich rezygnować.
Do analogicznych wypaczeń[10] dochodzi w przypadku wolontariatów na rzecz ochrony dzikich zwierząt. Ze względu na ich dużą popularność, musi istnieć odpowiednia ilość osieroconych czy okaleczonych zwierząt, którymi wolontariusze mogą się opiekować…
Medycyna wymaga praktyk na ludziach. Chcąc zapewnić stały napływ pielęgniarzy, lekarzy, fizjoterapeutów itd., osoby szkolące się w zawodach medycznych, pod okiem doświadczonych lekarzy, w bezpiecznych dla pacjenta warunkach i zgodnie z programem nauczania, ćwiczą swoje umiejętności na innych ludziach. To długotrwały, obarczony ryzykiem, odpowiedzialnie kontrolowany proces. Opiera się na umowie społecznej, która zakłada, że nabywający dziś kompetencje uczniowie staną się pewnego dnia ekspertami w danej społeczności — najlepiej tej, w której się uczyli. Tymczasem dzięki wolonturystyce, za kilka tysięcy złotych, ktoś bez medycznego wykształcenia czy przeszkolenia może stać się asystentem chirurgicznym w niedofinansowanym szpitalu na drugim końcu świata, stawiać poważne diagnozy czy odbierać porody. Przypadek Renee Bach, amerykańskiej nastolatki, która w Ugandzie założyła centrum dla niedożywionych dzieci, pokazuje, jak niebezpieczne w skutkach może być takie działanie. Między 2010 a 2015 Bach przyjęła do placówki 940 dzieci, z czego 105 zmarło. Bach nie tylko nadużyła swojego statusu białej Amerykanki, ale przede wszystkim uniemożliwiła swoim pacjentom skorzystanie z profesjonalnej opieki, która była dostępna gdzie indziej i która mogła uratować im życie. Między innymi na tej podstawie w 2020 r. przeciwko Bach ruszyło postępowanie wszczęte przez matki dwojga z ofiar jej działań[12]. Kiedy ludzie podróżują daleko poza własną społeczność, by ćwiczyć swoje umiejętności na innych ludziach przez krótki czas, odpowiedzialność i zaufanie załamują się. Pozwalanie na to ludziom z Zachodu kosztem bezbronnych pacjentów[13] z miejsc o niższych zasobach, opiera się na rasistowskich i kolonialnych założeniach, w których ciałami biednych ludzi można bezkarnie rozporządzać. To nic innego jak wyzysk (Biddle, s. 114).
Głównym zarzutem wobec wolunturystyki jest to, że wpisuje się w syndrom białego zbawcy. Określenie to odnosi się do działań podejmowanych przez osoby białe, które czują, że muszą ratować świat i wiedzą najlepiej, jak to zrobić. W projektach wolonturystycznych przejawia się to w myśleniu, że lokalna ludność nie potrafi stawić czoła wyzwaniom czy problemom w swoich społecznościach i tylko obecność i pomoc białej osoby „z Zachodu” jest w stanie doprowadzić do pozytywnych zmian.
Centralnym filarem wolonturystyki jest podział na wiedzących lepiej, służących zasobami „nas” i potrzebujących pomocy dalekich „innych”. Był on kluczowy dla systemu kolonialnego, pozwalał usprawiedliwiać ingerencję Europejczyków w życie i sprawy podbijanych społeczeństw. Aktorzy i kostiumy się zmieniły, ale relacje władzy oraz system wytwarzania różnicy i orientalizacji „innych” pozostały. W roli utrzymujących kolonialny porządek instytucji rządy i siły zbrojne zostały zastąpione przez organizatorów wycieczek, wolontariuszy, agencje rozwoju i programy pomocy międzynarodowej. Wysyłani z Zachodu wolontariusze w dużej mierze stoją przed zadaniem naprawy problemów wyrosłych ze szkód, które przyniósł ze sobą kolonializm. Zamiast angażować się w strukturalne kwestie, takie jak przeciwdziałanie negatywnym skutkom zmiany klimatu, niesprawiedliwe systemy żywnościowe czy podatkowe, oferowane są im możliwości łatania dziur za pomocą malowania ścian w szpitalach, w których brakuje lekarzy czy budowania boisk do koszykówki.
Wolonturystyka nie jest jednolitym produktem i błędem byłoby przekreślanie jej jako całości. Istnieje duża różnica między ofertą wyjazdu, który trwa dwa tygodnie i wymaga od osoby wyjeżdżającej jedynie szczerych chęci, a taką, w której wyjeżdża się na pół roku lub dłużej, wszystko poprzedzone jest szkoleniami, i jednocześnie wykorzystuje się doświadczenie zawodowe wolontariusza/ki. Krytyka utowariowionej wersji wolonturystyki jest ważna i potrzebna, ale zamykanie doświadczeń wszystkich osób, organizacji i instytucji w nią zaangażowanych w neoliberalną ramę może paradoksalnie wzmacniać relacje władzy, które są przedmiotem jej krytyki.Nic tu nie jest zero-jedynkowe. Społeczeństwa goszczące nie są tylko wyzyskiwane. Mają swoją sprawczość i angażują się w wolonturystykę w taki sposób, który jest dla nich najkorzystniejszy. Projekty zaś prowadzą do spotkania się różnych ludzi, z czego mogą wyniknąć też piękne rzeczy, takie jak solidarność, przyjaźń czy miłość.
Pojawiają się głosy, że myślenie o wolonturystyce powinno iść w kierunku tworzenia przestrzeni umożliwiającej bliskie spotkania z drugim człowiekiem. By tak się stało, wolonturystyka musi się odtowarowić. Należy odejść od modelu pomocy rozwojowej, w którym ocena wpływu projektu wolonturystycznego mierzona jest przez wskaźniki pomocowe[14]. Ważniejsze powinno być to, czy projekt umożliwił zetknięcie się z drugim człowiekiem w duchu ciekawości, a nie litości czy strachu.
Może warto też wziąć pod uwagę, że przestrzenią tego rodzaju wzbogacającego obie strony zetknięcia się z drugim człowiekiem nie musi być koniecznie inny kontynent i program wolonturystyczny? „Ten Inny”[15], na spotkanie którego chcemy się otworzyć i któremu chcemy pomóc, może bowiem mieszkać w najbliższej okolicy.
Inne teksty poświęcone wolonturystyce:
Autorka: Magda Bodzan – antropolożka, trenerka edukacji globalnej. Doktorantka w Szkole Doktorskiej Nauk Humanistycznych UW, gdzie realizuje projekt dotyczący dawnego rosyjskiego obozu uchodźczego na Filipinach.
Wspieraj projekty takie jak ten. Kliknij w przycisk obok i przekaż darowiznę. Razem możemy więcej!
Polska bieda nie kojarzy się ze szczęściem. Bieda rani, poniża, prowadzi ludzi do desperacji. Wywołuje głód, nie uśmiech. W naszej części świata z biedą się walczy na wszelkie możliwe sposoby. Jednocześnie dajemy się uwieść opowieści o żyjących gdzieś daleko „biednych, ale szczęśliwych” ludziach, okraszonej wizerunkiem uśmiechniętego, niebiałego dziecka. Dlaczego?
Uczestnicząc w globalnym przemyśle turystycznym, czy to przez samodzielne wyjazdy, czy przeglądanie instagramowych profili podróżniczych, trudno nie spotkać się z mniemaniem, że gdzieś w odległych miejscach żyją „biedni, ale szczęśliwi” ludzie, którzy „umieją cieszyć się życiem, choć niczego nie mają”. Taka opinia stanowi zwykle podsumowanie pozytywnego doświadczenia z podróży w miejsce kojarzone z niedostatkiem, gdzie ludzie byli przyjaźnie nastawieni do turystów i często się uśmiechali. To z pozoru niewinne twierdzenie kryje w sobie wiele znaczeń i więcej mówi o tych, którzy je wypowiadają, niż o tych, których stara się opisać. Odtwarza kolonialną logikę, w której bieda, zamiast być wspólnym ludzkim doświadczeniem, staje się elementem różnicującym.
Jednym z założeń projektu kolonialnego było wytwarzanie różnicy między ludźmi, by usprawiedliwiać podboje. W ten sposób doszło do powstania kategorii skolonizowanych „innych”, którzy w ponad pięciusetletniej historii nowoczesnego kolonializmu mieli być z jakichś powodów gorsi od Europejczyków. W XVIII i XIX wieku podstawą takiego myślenia były teorie rasistowskie oparte na argumentach religijnych i biologicznych. W wieku XX, kiedy rasizm biologiczny został naukowo odrzucony jako bezzasadny, pojawiło się przekonanie, że kultura ludzi niezachodnich sprawia, że są na „niższym etapie rozwoju cywilizacyjnego”. Większości nieeuropejskich społeczeństw przypisana została kultura „tradycyjna” i to w niej zaczęto upatrywać przyczyn takich zjawisk jak ubóstwo[1]. Kiedy słyszymy, że jakaś społeczność „nie rozwija się ze względu na właściwości jej religii, przyjęty model rodziny, tradycje”, czy że „żyje w nędzy, bo wszelkie innowacje są wbrew jej kulturze”, mamy do czynienia z rasizmem kulturowym. Jego przejawem jest również banalizowanie czy romantyzowanie biedy. To twierdzenia mówiące o tym, że ludziom nie przeszkadza życie w biedzie, a niedostatki materialne, w tym niemożliwość zaspokojenia podstawowych potrzeb, mogą być rekompensowane bogactwem duchowym, emocjonalnym czy wspólnotowym. To tak, jakby powiedzieć, że czyjeś życia i ciała wymagają mniej zasobów niż nasze tylko dlatego, że są z innej kultury. To zaprzeczenie faktowi, że bez względu na to, z jakiej części świata pochodzimy, zasadniczo wszyscy jesteśmy tym samym gatunkiem zwierząt – ludźmi.
Takie ukrywanie materialnych stosunków pod płaszczykiem „kultury” jest niebezpieczne, bo odwraca uwagę od źródeł ubóstwa. Kultura staje się alibi dla wyzysku i nierówności wynikających z europocentrycznych ideologii, polityki imperialnej czy globalnego kapitalizmu. Posługujące się apolitycznym językiem tłumaczenie kulturowe jest wygodnym usprawiedliwieniem. Nie wymaga krytycznego zaangażowania czy dostrzeżenia, że bieda jest doświadczeniem ogólnoludzkim, podzielanym przez wszystkich ludzi, którzy zostali zmarginalizowani przez nierówną dystrybucję zasobów.
Orientalizm jako sposób tworzenia wiedzy i myślenia o „innym” także stanowił podporę kolonialnej logiki. Twórca pojęcia, palestyński teoretyk literatury Edward Said, który przeanalizował obraz Orientu (czyli obszaru świata tradycyjnie obejmującego wszystko, co leży na wschód od Europy) w dziewiętnastowiecznej literaturze zachodniej, zauważył, że jego najważniejszą cechą była niezliczona ilość stereotypów tworzonych po to, by utrzymać i usprawiedliwiać europejską dominację.
Twierdzenie „choć mają tak mało, potrafią bardziej cieszyć się życiem” jest orientalizujące, bo powiela przekonanie o nieracjonalności i niedojrzałości ludzi niezachodnich, którzy zamiast walczyć z biedą, cieszą się z małych rzeczy niczym beztroskie dzieci. Zresztą, to często doświadczenie bycia wśród garnących się do turystów uśmiechniętych dzieci prowadzi często do opisywania w ten sposób całych społeczeństw i tworzenia kojącej sumienie iluzji. Przejawem orientalizmu jest też przekonanie, że pomimo socjoekonomicznej deprywacji, ludzie „tam” są szczęśliwsi dzięki bogactwu niematerialnemu, którego źródłami mają być szczęście rodzinne czy miłość. Ta postmodernistyczna nostalgia za czymś, co zostało utracone w naszych zamożnych, wygodnych społeczeństwach, będąca też krytyką Zachodniego, materialistycznego świata, jednocześnie wyraża brak zrozumienia, czym jest bieda. To nie możliwość kupowania dóbr luksusowych czyni nas szczęśliwszymi, tylko szansa na dokonywanie podstawowych wyborów dotyczących tego, jak żyjemy. Szczęście daje nam wolność od martwienia się o pożywienie, ryzyko śmierci podczas porodu czy możliwość posłania dzieci do szkoły. Obecnie na świecie więcej osób ma dostęp do telefonu komórkowego niż bezpiecznej toalety[2] czy wody pitnej[3], dlatego o tym, czy ktoś jest biedny czy nie, nie powinno świadczyć posiadanie markowych ubrań, drogiego telefonu czy innych dóbr konsumpcyjnych, a dostęp do podstawowych zasobów niezbędnych dla dobrostanu człowieka. Co więcej, wytwarzanie wielu towarów i usług, aby zaspokoić określony zestaw potrzeb w ramach dominującej gospodarki kapitalistycznej, łączy się często z deprecjonowaniem i niszczeniem różnych form solidarności, współpracy i wzajemności, które w wielu miejscach na świecie są kluczowe dla zaspokojenia podstawowych potrzeb. Ludzi redukuje się do agentów niewidzialnej gospodarki narodowej lub światowej, nastawionej wyłącznie na produkcję rzeczy dla tych, którzy mogą za nie zapłacić, pozostających często na drugim końcu globu. Nie dość więc, że myślenie „biedni, ale szczęśliwi” utrzymuje kolonialny podział na „my” i „oni”, to jeszcze uniemożliwia zrozumienie zawiłości i sprzeczności związanych z biedą. Przez to umyka fakt, że wszyscy jesteśmy częścią tych samych procesów, które jednych czynią bogatymi, a innych biednymi.
To, że doświadczenie skrajnej biedy, zamiast prowadzić do szerszego dialogu między społecznościami i zaangażowania w strukturalne relacje między nimi, często staje się zjawiskiem definiującym różnicę między „tu” i „tam”, dobrze pokazują badania Kate Simpson, brytyjskiej badaczki etycznego wolontariatu. Simpson przeprowadziła badania wśród osób w wieku 18-20 lat, które wyjechały na krótkoterminowe (poniżej 6 miesięcy) projekty wolonturystyczne z Wielkiej Brytanii do krajów określanych mianem „rozwijających się”. Jak wykazała, wolontariusze nie chcieli zaakceptować faktu, że ubóstwo, którego byli świadkami w miejscach odbywania wolontariatu, jest także cechą społeczeństwa zachodniego. Zamiast szukać podobieństw doświadczeń, dokładali wszelkich starań, aby rozróżnić te dwie przestrzenie. W wywiadach z badaczką wolontariuszki określały społeczeństwa goszczące jako ubogie, ale zadowolone ze swojego stylu życia. W ich oczach ubóstwo materialne było rekompensowane przez wspominane wyżej bogate relacje społeczne i życie duchowe. Z badań Simpson wynikało, że odtwarzanie mitu „biedni, ale szczęśliwi” uniemożliwiło wolontariuszom rozwinięcie zniuansowanej, upolitycznionej oceny problemu ubóstwa, a także stanowiło przeszkodę w rozwoju empatii do miejscowej ludności.
Nawet jeśli bieda została uznana przez uczestników projektów za zjawisko negatywne, nie wzbudzało to w nich potrzeby działania w celu rozwiązania problemu. Zamiast tego wolontariusze podkreślali, że poprzez doświadczenie radykalnie odmiennych standardów życia zaczęli bardziej doceniać to, co sami mają. Zadziałała „logika lotto”[4] według której warunki życia są wytworami losowego procesu szczęścia, w którym bogactwo i ubóstwo nie są częścią tego samego procesu, ale działają niezależnie od siebie. Różnice materialne tłumaczone są fatalistyczną wiarą w losowe szczęście, a nie struktury i systemy, których wszyscy jesteśmy częścią i które ostatecznie są otwarte na zmiany. „Logika lotto” jest szczególnie niebezpieczna dla kwestii sprawiedliwości społecznej, gdyż działanie na jej rzecz staje się marginalne względem losu, który wyznacza granice sprawczości.
Relacje podróżujących z mieszkańcami odwiedzanych miejsc są często ograniczone przez brak wspólnego języka, krótki czas pobytu, a przede wszystkim kontekst, czyli sytuację, w której jedni stanowią atrakcję turystyczną dla drugich. To wszystko sprawia, że mamy ograniczoną możliwość zrozumienia sytuacji życiowej ludzi, z którymi wchodzimy w kontakt. Do tego dochodzą miejscowe zwyczaje goszczenia, które de facto nie mają wiele wspólnego z nami, tylko wynikają z panujących w danym miejscu norm. Promienne uśmiechy, taniec i śpiew niekoniecznie odzwierciedlają „szczęście”. To może być tylko konwencja wytworzona na potrzeby przemysłu turystycznego. Jako goście mamy czas jedynie na powierzchowne obserwacje. Czy dają nam one wgląd w życie innych na tyle głęboki, żebyśmy mogli wyciągać generalne wnioski na temat tego, jacy są miejscowi ludzie? Czy można ekstrapolować indywidualne doświadczenia na sytuację całych społeczeństw? Na jakich podstawach opieramy swoje twierdzenia? Czy wyrabiamy sobie opinię dzięki pogłębionym rozmowom z mieszkańcami, czy posługujemy się głównie uprzednio przyjętymi założeniami? Czy dajemy sobie przestrzeń do kwestionowania tego, co wiemy, czy jedynie szukamy potwierdzenia znanych tez?
Bieda, niezależnie od szerokości geograficznej, jest doświadczeniem podzielanym przez wszystkich tych, którzy zostali zmarginalizowani przez nierówną dystrybucję zasobów. Zaspokojenie podstawowych, niezbędnych do życia potrzeb powinno być prawem człowieka, a nie przywilejem. Bogactwo duchowe czy rozbudowane sieci relacji międzyludzkich nie tyle zastępują materialne niedostatki, ile są częścią strategii radzenia sobie z ubóstwem. Jak podkreśla Rahnema, ubodzy nie potrzebują produkcji dóbr czy usług, które ostatecznie przyniosą korzyści komuś innemu lub przyszłym pokoleniom, tylko odzyskania zdolności do korzystania z własnych, lokalnych zasobów.
Reprodukowana w przekazach turystycznych opowieść o „biednych, ale szczęśliwych” odtwarza kolonialną logikę różnicy. Jeśli chcemy tworzyć wiedzę przyjazną przyszłości, powinniśmy szukać takich sposobów opisu świata, które naruszają status quo, kwestionują obecne relacje władzy i skłaniają do refleksji nad wspólnymi doświadczeniami wynikającymi z niesprawiedliwych systemów, których wszyscy jesteśmy częścią.
Autorka: Magda Bodzan – antropolożka, trenerka edukacji globalnej. Doktorantka w Szkole Doktorskiej Nauk Humanistycznych UW, gdzie realizuje projekt dotyczący dawnego rosyjskiego obozu uchodźczego na Filipinach.
Wspieraj projekty takie jak ten. Kliknij w przycisk obok i przekaż darowiznę. Razem możemy więcej!
Projekt realizowany z dotacji programu Aktywni Obywatele – Fundusz Krajowy finansowanego przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię w ramach Funduszy EOG